Taniec albatrosa.
Ich troje i ta młoda., Szymon Spichalski, Teatr Dla Was., 28.01.2015

"Taniec albatrosa” jest sztuką, w której na pierwszy rzut oka nic się nie dzieje. Ot, troje ludzi po pięćdziesiątce toczy długie rozmowy, dogryzając sobie nawzajem. A, i jest jeszcze dwudziestoletnia dziewczyna, która zawraca w głowie jednemu z mężczyzn. Powiecie – wygląda to jak opis schematycznej farsy… Bynajmniej, drodzy czytelnicy.

Tekst Sibleyrasa nawiązuje do tradycji komedii molierowskiej, w której gry słowne i liczne riposty służyły zamaskowaniu psychologicznych niuansów. Pod tym względem "Tańcowi..” jest najbliżej do "Skąpca”. Postać Harpagona nie musi być interpretowana jednoznacznie, co udowodniła Ewelina Marciniak w swoim bydgoskim przedstawieniu. Zgryźliwy starzec został ukazany jako człowiek pracowity, który musi zmierzyć się z lekkomyślnością swoich potomków. A że ma swoje natręctwa…? W naszej nastawionej na kult "wiecznej młodości” cywilizacji nie chcemy zrozumieć natury starości.

Moje porównanie może wydawać się górnolotne. "Taniec…” rozgrywa się jednak na kilku poziomach, które Englert z powodzeniem wydobywa i pokazuje na scenie. Na pierwszym mamy – parafrazując Zapolską - "tragedię ludzi starych”. Protagonistą dramatu jest Thierry. Z zawodu uznany zoolog, prywatnie kobieciarz i zrzęda. Kpi z nalepek na kartonach jajek, które informują o pochodzeniu kur "z wolnego wybiegu”. Krytykuje Marsz Pokoju, który jego zdaniem nie przynosi żadnych wymiernych efektów. Śmieje się z tzw. "relaksacji” i seansów ciszy, na które uczęszcza jego siostra. Thierry pozostaje w związku z młodziutką, dwudziestodwuletnią Judytą (Sylwia Boroń). Jest poważanym naukowcem, kończy właśnie swoją najnowszą książkę o "gatunkach na wymarciu”. Inteligentny, niewzruszony mężczyzna powinien być szczęśliwy. No cóż… Powinien.

Najciekawszym aspektem w "Tańcu albatrosa” jest bowiem refleksja nad naturą starzenia się. Trzeba pamiętać, że akcja dramatu dzieje się w "wyzwolonej” Francji. Dlatego Sibleyras nie ukazuje społeczeństwa jako "opresyjnego”. Wprost przeciwnie, ma odwagę zadać pytanie o to, co jeszcze przystoi w pewnym wieku. Niezależny Thierry odczuwa wątpliwości. Mężczyźnie zależy tak naprawdę tylko na swoim dobrym samopoczuciu. Związał się z Judytą po to, żeby podbudować swoje ego. Bariera wieku jest zbyt duża – naukowca irytuje jej slang pełen anglicyzmów (rodowici Francuzi muszą to szczególnie rozumieć, zważywszy na ich wrodzoną niechęć do sąsiadów zza kanału La Manche), nie zawsze umie się dogadać z nową partnerką. Przypomina Pigmaliona, który stara się ulepić z Judyty swój ideał.

A tym wzorcem jest była już partnerka, zbliżona do Thierry’ego pod względem wieku. A może i tu chodzi mężczyźnie nie o stosowne intelektualne porozumienie, a o udowodnienie sobie czegoś…? W końcu kobieta po rozstaniu wyjechała nie w lasy równikowe, a w niedalekie góry. A Thierry był przekonany, że znaczył dla niej tak wiele… Zieliński gra mężczyznę, który nie może pogodzić się z rozczarowaniami przekwitającego życia. Stąd bierze się jego zgryźliwość i protekcjonalny stosunek do innych. Największymi tyranami stają się ci, którym towarzyszy stale poczucie utraty kontroli.

Życiowe zgorzknienie towarzyszy także siostrze protagonisty, Francoise. Kobieta rozwodzi się ze swoim mężem i uporczywie domaga się od wszystkich zaświadczeń dla sądu, nawet tych kłamliwych. Powtarza feminizujące tezy o życiu singielki, które ma być wyzwoleniem od kulturowych więzów i społecznego przymusu przebywania w stałym związku. Okazuje się jednak, że ten pozornie świadomy wybór jest jedynie aktem desperacji. Bohaterka Pilaszewskiej panicznie boi się właśnie samotności i to udowadnia jej brat. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że… poza zbieraniem oświadczeń Francoise nie robi żadnego innego kroku w kierunku rozwodu. Co więcej, już nie pierwszy raz wpada na pomysł rozstania się z mężem.

Jest jeszcze Gilles. Życiowy nieudacznik, który chwali się swoim "platonicznym związkiem” z koleżanką z pracy. Oczywiście mężczyzna nie umie przyznać się przed sobą, że jest niezdolny do wejścia w poważną relację z kobietą, także na tle erotycznym. Zamiast tego czyta gazetki o zdrowiu, upominając sam siebie o regularne spożywanie owoców. Na tle tych sylwetek najmniej ciekawie wypada Judyta. Młoda panna zajmuje się "pisaniem” książeczek kąpielowych dla dzieci. W pewnym momencie buntuje się przeciw Thierry’emu, który ponownie zakazuje dziewczynie używać młodzieżowego slangu. Postać Boroń jest dość płaska – dlaczego tak neutralnie reaguje na wiadomość, że Thierry jednak woli inną, i to w dodatku starszą?

Aktorzy sprawnie dźwigają swoje role, starając się wydobyć różne odcienie emocji drążących postacie. Zaletą spektaklu Englerta jest realizacyjna lekkość, na co wpływ mają zarówno grający, jak dobrze skomponowana dramaturgia. Rzeczywiście, na pierwszy plan wysuwają się w przedstawieniu słowne przepychanki, które nieraz stają się wręcz sitcomowe. Ale Sibleyras podkreśla tym samym wymiar ludzkiego rozczarowania życiem. Czy nie znacie, drodzy czytelnicy, ludzi zgorzkniałych, którzy codzienność kwitują bolesnymi spostrzeżeniami i docinkami? Autor tekstu pcha powoli akcję do przodu, ale najważniejsze rozgrywa się właśnie w słowach. Co więcej, brak działania bohaterów jeszcze wzmacnia wrażenie życiowego marazmu. Tym bardziej Englert niepotrzebnie idzie nieraz w literalność – po co wprowadzono na scenę kiczowate, sztuczne mewy?

Czemu zaś służy porównanie do świata zwierząt? Zarówno salamandry plamiste, jak i kompania Thierry’ego należą do "gatunków na wymarciu”. Ta na poły zabawna, na poły smutna metafora dobrze oddaje charakter komizmu w "Tańcu…”. Widownia zaśmiewa się z licznych bon motów, aluzji, żartów sytuacyjnych (np. domaganie się Thierry’ego, by inni zauważyli poprawę w jego muskulaturze). Nadwiślańska publiczność może nie zrozumieć niektórych dowcipów o Marszu Pokoju, które na Zachodzie stały się już "nową, świecką tradycją”. Z kolei u nas słowa o tym, jakoby "rosła liczba zawieranych małżeństw”, mogą wzbudzić jedynie smutny uśmiech na twarzy. Nie zmienia to faktu, że wiele problemów znad Loary staje się bolączką mieszkańców kraju Kraka i Lecha. I pewnie dlatego "Taniec…” jest przedstawieniem udanym. Podobno śmieszy tylko ta komedia, w której widzimy odbicie naszych własnych problemów. Reakcja widowni jest wobec tego jak najlepszym świadectwem dla scenicznej mocy tekstu Sibleyrasa i warsztatu Englerta.

 

Deklaracja dostępności