|
Rok 1978
August Strindberg
Gra snów
Przekład: Zygmunt Łanowski.
Reż: Maciej Prus.
Scen: Ewa Starowieyska przy współpracy Joanny Radzkiej.
Premiera 6.IV.1978
|
Fascynacja dziełem Strindberga trwa nadal. Najwybitniejsi inscenizatorzy pragną zmierzyć się z jego dziełem. "Gra snów" jest jednym z najtrudniejszych, ale i najgłębszych, najpiękniejszych dzieł genialnego Szweda. Spotkanie z tą sztuką w Teatrze Współczesnym jest wielkim przeżyciem.
Maciej Prus nie próbował niczego poetyzować, nie prezentuje nam zwiewnych, czy nie zwiewnych opowiadań, unika wszystkiego, co trąci sztucznością, "poetycznością", nastrojem, nawet tego, co było w "Grze snów" trybutem, oddanym prądom artystycznym epoki, a szczególnie symbolizmowi. Po prostu przeczytał "Grę snów" jak współczesny człowiek. Straciła na tym nieco liryczna warstwa sztuki, jej fantastyczność i egzotyka. Tę cenę zapłacił Prus za jasność myśli, jaką wyprowadził z dzieła Strindberga.(...)
Bardzo to smutna sztuka, bo smutny, tragiczny był los pisarza, który znalazł się, podobnie jak wielu jemu współczesnych, w ślepej uliczce, z której nie widział wyjścia.
Maciej Prus opracował bardzo precyzyjnie tekst Strindberga i rozegrał całe przedstawienie w sposób najprostszy, prawie ascetyczny. Pusta scena, funkcjonalna scenografia Ewy Starowieyskiej i słowo, które odgrywa tu największą rolę. Cały ciężar spektaklu spoczywa na aktorach, którzy mają przekazać w sposób czytelny myśl autora i reżysera. Czynią to różnie, z większym i mniejszym powodzeniem.
Bardzo pięknie gra córkę Indry Joanna Szczepkowska, mówiąc czysto i dźwięcznie poetycki tekst Strindberga z pełnym zrozumieniem jego sensu. Pełną wyrazu postać Oficera stwarza Jan Englert. Wśród protagonistów tego przedstawienia wymienić należy ponadto Henryka Borowskiego (znakomity rektor), Krzysztofa Wieczorka (Adwokat), Antoninę Gordon-Górecką (Matka), Barbarę Sołtysik (Odźwierna), Wojciecha Wysockiego (On) i pełną wdzięku Polę Raksę (Ona). Pozostaje w pamięci, charakterystyczna postać Don Juana, stworzona środkami mimicznymi i gestem przez Ryszarda Ostałowskiego.
Słabością przedstawienia jest zagrana niezbyt przekonująco przez Cezarego Morawskiego ważna rola Poety. Tu zabrakło głębi, rola potraktowana została dość powierzchownie. Aktorów dysponujących większym doświadczeniem scenicznym, reprezentujących poważniejszy kaliber osobowości teatralnej, wymagałyby, także małe, ale ważne role uczonych, dziekanów podstawowych wydziałów uniwersyteckich.
Znakomicie brzmi muzyka Jerzego Satanowskiego, stanowiąca tło i podkład emocjonalny całego wieczoru, towarzysząc swym zawodzącym jękiem przeżyciom bohaterów sztuki, ich snom i ich jawie.
Roman Szydłowski
Trybuna Ludu 13.V1.1978 r.
▲
więcej zdjęć ->>>>
Frank Wedekind
Przebudzenie wiosny
Przekład: Małgorzata Bissinger, Krzysztof Zaleski.
Reż: Krzysztof Zaleski (PWST).
Scen: Wojciech Wołyński. Muz: Jerzy Satanowski.
Premiera 3.VI.1978
|
Przywołanie "Przebudzenia wiosny" na scenę warszawską po czterdziestu pięciu latach od inscenizacji Edmunda Wiercińskiego i po osiemdziesięciu siedmiu latach od daty pierwodruku daje dobrą okazję do zastanowienia się nad trwałymi i ulotnymi elementami w dramacie i teatrze. W chwili swego powstania sztuka Wedekinda była tak śmiała, że musiała czekać na debiut sceniczny do r. 1906; jeszcze w r. 1933 w Polsce w czasach ostrej kampanii o reformę obyczajową, mogła mieć pewną bieżącą aktualność, dziś jednak problematyka dzieła zwietrzała, a nawet uległa wręcz odwróceniu. Nikt (przynajmniej jawnie) nie neguje potrzeby uświadamiania młodzieży na temat podstawowych faktów biologicznego programu życiowego, a pokazanie przez Wedekinda, jak w wadliwym systemie wychowawczym rodzi się sadomasochizm czy pederastia wydaje się sprawą oczywistą.(...)
Dramat Wedekinda spotkał ten sam los, co wiele sztuk George'a Bernarda Shaw: dzieła o bezpośrednio interwencyjnym charakterze mają tylko tak długi żywot, jak poruszane w nich szczegółowe problemy. Dla następnych pokoleń może je ratować tylko szerszy punkt odniesienia, ale brak go właśnie w młodzieńczym utworze autora niemieckiego, gdyż jego krytyka społeczeństwa dorosłych przez usta i losy maluczkich datuje się jeszcze od XVIII wieku i kultu Natury, stanowiąc zaledwie ramę do wypełnienia a nie temat budzący trwałe zainteresowanie różnych epok i formacji. Również prekursorstwo Wedekinda w stworzeniu "tragedii dziecięcej" nadaje się doskonale do egzegezy historycznej, ale nie jest samo w sobie argumentem, który by przemawiał do widza w teatrze.
Stoi natomiast sztuka Wedekinda u progu naszych czasów z całkiem innego względu: po trwających przez trzy akty naturalistycznych perypetiach w stylu "Przedpiekla" Zapolskiej następuje scena cmentarna z Zamaskowanym Panem. Cały świat przedstawiony zaczyna podlegać jednemu tylko prawu: służy za wyraz myśli autora bez jakiegokolwiek innego usprawiedliwienia.
Wkraczamy tu już w rzeczywistość Stanisława Ignacego Witkiewicza, niemal w trzeci akt jego "Matki". Estetyczne znaczenie "Przebudzenia wiosny" stało się po latach ważniejsze od przesłania społecznego, a obecne przedstawienie w Teatrze Współczesnym fakt ten wyraźnie potwierdza. Jest ono klęską całego "życiowego" elementu sztuki i zarazem interesującą próbą zaakcentowania do dziś aktualnych elementów jej poetyki.
Krzysztof Zaleski kazał prowadzić całe przedstawienie Zamaskowanemu Panu (gra
Ryszard Peryt) w takt motywu muzycznego skomponowanego przez Jerzego Satanowskiego. Obaj mieli precedens w robocie Petera Steina w "Czyśćcu w Ingolstadt" (rola Protasiusa!) i wykorzystali go znakomicie. Zwłaszcza Satanowski pokazał raz jeszcze, że jest jednym z niewielu twórców, którzy potrafią uzyskać dla muzyki na scenie pełne i znaczące partnerstwo z tekstem, a Zaleski zaakcentował przełomową w swoim czasie i do dziś żywą estetykę sztuki, próbując stworzyć kontrapunkt z "problemowym" naturalizmem.
Pozostaje otwartą sprawą, czy wobec oporu całej zasadniczej materii "Przebudzenia wiosny" jest to reżysersko możliwe, natomiast od razu widać, iż rzecz powiodła się scenografowi - Wojciechowi Wołyńskiemu, który zdołał połączyć brzydotę wilhelmińskich klatek schodowych i obtłuczonych zlewów na korytarzach z perspektywą symbolistycznego stawu o stojącej wodzie i z groźnym pomnikiem Anioła Śmierci o barwiących się krwią skrzydłach.
Trudno jest natomiast powiedzieć, co w "Przebudzeniu wiosny" ma reżyser zrobić z aktorami. Problematyka sztuki jest zwietrzała, więc trudno budować na niej tragizm przemawiający do widza; z drugiej strony komizm byłby nie na miejscu, skoro autorowi chodziło o sprawy w swoim czasie rzeczywiście doniosłe i tragiczne. Do całej jednak tej grupy zagadnień i pytań obecne przedstawienie w ogóle nie dochodzi z bardzo rzeczowej i czysto technicznej przyczyny: trudności obsadowych.
Jak zawsze w Teatrze Współczesnym - domu rzetelnego aktorstwa - wypadałoby pochlebnie przepisać z afisza wszystkie role dorosłych z Antoniną Gordon-Górecką, Zofią Mrozowską i Wiesławem Michnikowskim na czele, ale trudniejsza jest sprawa z rodami czternastolatek w wykonaniu pań magistrów sztuki, zaś wręcz rozpaczliwy jest kłopot z czternastoletnimi wedle tekstu chłopcami. Chwała Bogu nie ma dziś wśród młodzieży aktorskiej osób anemicznych, skrofulicznych i na swój wiek nie rozwiniętych fizycznie, jednak wynikło stąd, że w zgodzie ze swoją rolą mogła pozostać tylko Ewa Błaszczyk jako "dziecię słońca" modelka Ilse.
U wszystkich zresztą pań magistrów dobre warunki pozwalały po trosze zapomnieć o kreowanych postaciach, natomiast panowie mogliby z powodzeniem grać w sztuce z życia kornetów gwardii, a nie gimnazjalistów. Do tego, reżyser kazał im markować chłopięcość przez żywy ruch i ciągłe psikusy, co w połączeniu ze świetnie rozwiniętymi posturami dało efekty nie zamierzenie groteskowe.
Wydawałoby się, że sposób wyjścia mógłby się znaleźć w praktyce Berliner Ensemble, gdzie w r. 1974 powierzono role młodych uczniom szkól średnich, jednak taka próba jest chyba nie do powtórzenia. (...) Interwencyjnego repertuaru o dzisiejszych problemach młodych musi dostarczać nowa dramaturgia.
Z Wedekinda pozostaje nam o przyswojenia i upowszechnienia cała jego świetna późniejsza twórczość o dorosłych i dla dorosłych, natomiast "Przebudzenie wiosny" przeżyło tylko w tych fragmentach, w których doszła do głosu u młodego autora prekursorska i do dziś interesująca dla nas estetyka. Trzeba zapisać na dobro reżysera, że z pomocą scenografa kompozytora pozwolił tym elementom dojść do głosu; całą resztę sztuki można było zapewne rozegrać inaczej, z daleko posuniętym stłumieniem naturalizmu(...) Choćby częściowe już jednak uwzględnienie tego bilansu dokonane przez Zaleskiego powoduje, że jego przedstawienie jest interesujące i chwilami głęboko wciąga widzów nie w problemy epoki, ale w sprawy teatru Wedekinda u początku jego kariery. Przy wszystkich wspomnianych tu trudnościach związanych z inscenizacją "Przebudzenia wiosny" nie jest to wynik, którego należałoby się wstydzić.
Grzegorz Sinko
Teatr nr 17, 20.VIII.1978.
▲
więcej zdjęć ->>>>
,
,
Adam Mickiewicz
Dziady kowieńskie
Reż: Jerzy Kreczmar. Scen: Jan Polewka.
Choreografia: Witold Borkowski.
Muzyka: Bernadetta Matuszczak.
Premiera 30.XI.1978
|
Publiczność na nowej premierze "Dziadów" wileńsko-kowieńskich, w warszawskim Teatrze Współczesnym, w głębokiej ciszy i ze skupioną uwagą śledziła tok spektaklu. Reżyser, Jerzy Kreczmar, wystawił Drugą i Czwartą Część. A więc bez fragmentów Pierwszej i bez Części Trzeciej. Wystawił, respektując każdy odcień myśli, każdą wskazówkę sceniczną.[...]
Kreczmar osiągnął precyzyjną pracą sceniczną, że owe bogactwa "Dziadów" z nową siłą pobudziły naszą wyobraźnię. Przedstawienie daje pole do popisu aktorom tej miary, tej precyzji, takiego umiaru i takiej celności, jak Wiesław Michnikowski (Widmo), Joanna Szczepkowska (Dziewczyna) i Henryk Borowski (Starzec). Andrzej Stockinger znakomicie przewodził ceremoniałowi obrzędu. Jest to chyba najpiękniejsza rola tego artysty, jaką widziałem.[...]
W Części Czwartej wielkie zadania przypadły Janowi Englertowi, który z kunsztem różnicuje monolog Gustawa, jego wybuchy, wyznania. Wynika z koncepcji reżyserskiej, że refleksja góruje nad wrzącą namiętnością. Rola staje się konsekwentnym i pobudzającym przewodem myślowym.
Wojciech Natanson
Życie Warszawy 3.I.1979.
▲
więcej zdjęć ->>>>
|
|