|
Rok 1997
Sławomir Mrożek
Tango
Reż. Maciej Englert.
Scen. Marcin Stajewski.
Premiera 14.VI.1997 na Scenie w Baraku.
|
Świeżo otwarta Scena w Baraku Teatru Współczesnego istotnie mieści się w baraku, w którym dawniej byty rozmaite warsztaty. Teraz mamy tu sympatyczną salkę na sto osób, skromną lecz funkcjonalną i zarazem dyskretnie elegancką. Wiadomo skądinąd, że dyrektor Maciej Englert pragnie na tej nowej scence pokazywać przede wszystkim polską dramaturgię współczesną, szczególnie wartych uwagi autorów młodych, debiutantów. Życzyć należy, by materiału nie zabrakło zbyt szybko...
Na razie jednak na inaugurację barakowego teatru Englert wyreżyserował "Tango" Mrożka, które - co przypomina każdy sprawozdawca prasowy - we Współczesnym 32 lata temu miało olśniewającą premierę, przygotowaną przez ówczesnego dyrektora, Erwina Axera. Englert postanowił zmierzyć się z ową legendą powojennego teatru polskiego i udało mu się wyjść z tej próby więcej niż z honorem. Stworzył spektakl znakomity.
Englert nie tylko nie ingerował w tekst dramatu, ale posłusznie stosował się do didaskaliów, do sugestii Mrożka dotyczących scenografii, kostiumów, układów scenicznych - i wierność autorowi szczodrze mu się opłaciła. Muszę tu przy okazji poruszyć pewną sprawę; mianowicie Englert, chwalony przeważnie przez prasę za tę wierność, doczekał się jednak także paru nieco protekcjonalnych sformułowań, mówiących o reżyserii niewidzialnej. Niektórzy recenzenci bowiem, zdradzając swoją ignorancję dotyczącą istoty pracy teatralnej, za "niewidzialną" uznają reżyserię klasycznego typu, skupioną na tworzonym dziele, nie eksponującą reżysera, nie popisującą się sobą; krótko mówiąc, reżyserię bez efektownych fajerwerków (nie znaczy to, że nie doceniam osiągnięć reżyserii "widzialnej"). A przecież jeśli spektakl ma starannie wyliczone rytmy i nastroje, jeśli imponuje maestrią zawodową, jeśli każda rola to kreacja znakomita, obmyślona w najdrobniejszym szczególe - a tak właśnie jest w przypadku "Tanga" - to jak, na Boga, można mówić z mentorskim grymasem o niewidzialnej reżyserii?!
Aktorsko premiera ta jest po prostu olśniewająca, dawno nie było w Warszawie przedstawienia tak zagranego. Zbigniew Zapasiewicz w roli Stomila, podstarzałego awangardzisty, uczesanego w obowiązujący tę formację kucyk, jest nieprzytomnie śmieszny i żałosny zarazem, umie pogodzić groteskowość postaci z jej wzruszającym chwilami człowieczeństwem. Żona Stomila, Eleonora, grana przez Martę Lipińską, to zagubiona nieco kobietka, swoimi przemowami i zachowaniem karykaturująca i tak karykaturalne "nowoczesne" idee męża; niespodziewanie poruszająca staje się w scenie, w której po ludzku, bez maski, rozmawia z Alą, narzeczoną syna, czyli Artura.
Wiesław Michnikowski (w Axerowskim przedstawieniu grał Artura) w roli Wuja Eugeniusza buduje komiczną, dość odpychającą figurę, usiłującą bez rezultatu pogodzić poczucie własnej godności z bezwstydnym płaszczeniem się przed każdym, kto akurat jest górą. Babcia Danuty Szaflarskiej jest zabawną, zadziorną staruszką, dla której w życiu liczy się jedynie rozrywka. Krzysztof Kowalewski jako Edek konstruuje postać chama, by tak rzec, modelowego; w postaci tej głupota łączy się z cwaniactwem, strach przed silniejszym z pogardą dla słabszych. Dwójce młodych, Piotrowi Adamczykowi (Artur) i Ewie Gawryluk (Ala), nie potrzeba przy ocenie żadnej taryfy ulgowej, naprawdę dorównują swoim starszym kolegom. Artur, poszukiwacz zasad w popękanym świecie, jest jednocześnie figurą jednostkową, indywidualną, i symboliczną, budzącą politowanie, współczucie, przestrach. Ewa Gawryluk stworzyła rolę bardzo ciekawą, nasyciła postać Ali prawdą nieszczęśliwego uczucia, cynizm natomiast, który zazwyczaj dominował w tej roli w innych inscenizacjach, został wzięty w cudzysłów; jej Ala udaje jedynie nonszalancję wobec życia.
Spektakl jest niesłychanie komiczny, ale nie przeradza się ani przez moment w błazenadę, zamazującą zawarte w tekście treści istotne. Jakie to treści? O czym jest dzisiaj "Tango"? Trzydzieści lat temu było pewnie o tym, co już się stało i o przyszłości najbliższej. Było diagnozą, opisem istniejącego stanu rzeczy i tego, co nieuchronnie musi nastąpić. Artur zaprowadził swoje porządki, zwycięstwo Edka wisiało w powietrzu. Widzowi z roku 1997 "Tango" zdaje się raczej przypomnieniem, pełniącym funkcję przestrogi. Są tacy, którzy nie mogą wytrzymać "nago na wietrze historii", którzy bez osłony idei kurczą się ze strachu, tracą poczucie własnej tożsamości. I nie umieją wierzyć w samotności, pojedynczo - muszą znaleźć się w towarzystwie, najlepiej jak najliczniejszym. Jeśli inni nie chcą się przyłączyć do ich wspólnoty, angażują Edka, w bezmyślności swojej stwarzając Golema, nad którym nie będą umieli zapanować.
Najboleśniejsze wydało mi się w tym przedstawieniu chyba szyderstwo, wymierzone w inteligentów, których niczego nie nauczyły doświadczenia historyczne; którzy nadal starannie pielęgnują swoje złudzenia wobec chama. Nie bez kozery Edek jest postacią tak wyrazistą, tak dosadnie opisaną. Żeby móc się bronić, żeby potrzebę tej obrony pojąć, trzeba chama nazwać chamem; trzeba zrezygnować z eufemizmów. Edek nie jest "prostym człowiekiem", jest spotworniałym jamochłonem, pragnącym połknąć świat. Jamochłonem, który poza potrzebami biologicznymi ma jedno tylko jeszcze pragnienie: pragnienie władzy.
Mrożek, od zawsze pełen obsesyjnego niemal strachu przed tym gatunkiem społecznym, ogłasza w "Tangu" alarm. Nie wolno przestać mieć się na baczności. Zwycięstwo Edka to przecież nie tylko efekt poczynań Artura; to także rezultat ślepoty i naiwnej egzaltacji Stomilów. Jakież to niedemokratyczne, prawda? - mówić, że są figury, które muszą wchodzić tylko od kuchni i którym drogę na salony powinien zagrodzić instynkt samozachowawczy właściciela mieszkania. Mrożek właśnie wygłasza poglądy bardzo niedemokratyczne, na które nasi dzisiejsi Stomilowie reagują z niesmakiem. Ale to pewnie w dużej mierze dzięki takim jak Mrożek "Tango" wydaje się dzisiejszej widowni jedynie ostrzeżeniem, nie zaś raportem z rzeczywistości.
Joanna Godlewska
Przegląd Powszechny nr 9/1997.
▲
Odnotowywałem na tych łamach "Tanga" przemieniane w kostiumowe komedyjki, pełne grepsów i taniej groteski, zalane niekończącym się potokiem słów mówionych bez wiary i słuchanych nieuważnie. Maciej Englert w warszawskim Współczesnym musiał się nieźle napracować, odskrobując zasadniczy konflikt komedii z narosłych łatwizn, przywracając mu dynamikę i sceniczną moc.
A odskrobać przyszło choćby Stomila, ultraliberała, awangardzistę i abnegata,
w którym teatry od dawna uparły się widzieć drugoplanowego, bezwolnego ciamajdę w piżamie, rogacza i mężyka-wężyka. Na scenę wkracza tymczasem uśmiechnięty, ekscentryczny inteligent z siwymi włosami spiętymi w kucyk, z kolczykiem w uchu i radośnie wypiętym gołym pępkiem. Zbigniew Zapasiewicz wyposaża tego oryginała we wdzięk i moc przekonywania - boć to przecież rzeczywisty rządca dusz. To on, tolerancyjny ironista, sankcjonuje wszystko, przeciw czemu wystąpi Artur: świat bez reguł, bez form, bez obowiązującej drabinki wartości. To on kwituje protesty syna pobłażliwie-paternalistycznym: "młodzi muszą się buntować".
Stomilom z większości "Tang" liberalizm starczał za alibi oportunizmu i egoizmu; Stomil Zapasiewicza jest liberałem z przekonania, nie z wyrachowania - aczkolwiek dobrze mu pewnie żyć w harmonii z własnym światopoglądem. Oszczędzono mu sporo śmiesznostek; tym dotkliwsza jest finałowa klęska: skutek wiecznej bezradności każdego elokwentnego liberała wobec przemocy. Cios Edka za jednym zamachem zabije Artura i strzaska psychicznie Stomila: z rządcy dusz zostanie strzęp.
Przedtem jednak intelektualny format Stomila - i Zapasiewiczowy temperament - podnosi rangę buntu Artura; nareszcie wiadomo, że nie idzie tu o gadaninę ani o dokuczanie babci i wujowi. Artur musi narzucić światu własny porządek, jak przed laty zrobił to ojciec - ale nie tylko nie wie jak, nie ma też pojęcia, co to ma być za porządek.
 Owszem, w proteście wobec rozchełstanej piżamy wbija się w garnitur i krawat; można by go uczynić patronem dzisiejszych schludnych młodzieńców walczących z liberalnym rozpasaniem. Byłoby to jednak niepotrzebnie obelżywe - bo Artur właśnie nie wie, o co walczy. Czepia się formy, szuka sztucznych kanonów, chce idei - jakiejkolwiek, byleby była.
Piotr Adamczyk potrafi wzbudzić przez chwilę sympatię dla swego bohatera - dzięki czemu widz nie wzrusza później ramionami oglądając jego kolejne klęski. Nieuniknione, prokurowane przez doktrynerstwo, dziecinadę, egocentryzm i zwykłą ślepotę, gdy na przykład zakochującą się w nim Alę obraża mimochodem, rozmiłowany w galopie własnych myśli.
"Nikt stąd nie wyjdzie, póki nie znajdziemy idei". Ta histeria Artura co innego znaczyła w PRL-u, krainie ideowych bezideowców, co innego znaczy dziś. Szukanie wartości na chybił trafił wtedy było kpiną, dziś jest może jedną z najbardziej przejmujących scen spektaklu. Bóg? Nie chwyci. Może sport? Ala milczy; grana przez Ewę Gawryluk zmysłowa dziewczyna odruchowo puszcza mimo uszu męskie teorie. Któż by zresztą ciskał miłość na giełdę haseł?
Artystyczny eksperyment Stomila nawet razem z całym liberalnym zapleczem w funkcji ratunkowej idei wypada raczej nędznie, a postęp "przodem do przodu" w ustach ćwierćinteligenta Edka - groźnie. Mało kto się śmieje, zresztą Krzysztof Kowalewski pięknie trzyma vis comica w cuglach.
Wirtuozowsko obsadzając spektakl (nie wolno choćby nie wymienić kapitalnej babci - Danuty Szaflarskiej), precyzyjnie rozkładając akcenty dialogów, wzmacniając siłę dramatyczną niektórych starć, Maciej Englert zdarł z "Tanga" cały połysk bonmotów, - patynę aluzji, przy okazji zneutralizował spekulatywność "dramaturgii modelów", jak Mrożkową metodę ochrzcił Błoński. I nie kasując scenicznych walorów, głęboko pod warstwą komediową dodrapał się do... rozpaczy dwudziestowiecznego świata pozorów, gdzie żadna wartość już nie chwyci i gdzie osobniki używające mózgu do czego innego niż walenie bykiem przeciwnika skazane są - w pułapce pomiędzy Stomilowym chaosem a Arturowym doktrynerstwem - na brak oparcia, złudzenia, kapitulacje. Albo lobotomię - bo i takich neo-Edków z wykastrowanymi mózgami znamy przecież. Tyle że "Tango" we Współczesnym nie jest, myślę, ostrzeżeniem przed Edkami. Przed kim tu ostrzegać, jak jest, każdy widzi. Spektakl jest gorzką autoanalizą, lustrem podsuniętym inteligenckiej widowni, której teatr tym razem nie pozwala się tak beztrosko bawić, jak to ostatnimi czasy na Mokotowskiej bywało. To my tańczymy tango argentyńskie z figurami: ekstatyczne, podniecające
i wymyślne kroki donikąd.
Jacek Sieradzki
Polityka nr 37, 13.IX.1997 r.
▲
Englert nie starał się na siłę uwspółcześnić "Tanga". Nie znajdziemy tu więc szaleństw interpretacyjnych, grubo ciosanych aluzji; na scenie nie ma żadnych rekwizytów, które w sposób nazbyt oczywisty wskazywałyby, że akcja dzieje się tu i teraz. A mimo to jego przedstawienie poraża aktualnością. Tekst Mrożka nabiera nowych znaczeń, tak dziś istotnych, choć - co zrozumiałe - całkiem innych niż ponad 30 lat temu.
Malwina Głowacka
Więź nr 11, XI. 1997 r.
Aktorzy tej doskonałej obsady jakby zapomnieli o własnych, jednostkowych ambicjach, wyrzekając się ich na rzecz wyższego dobra: przedstawienia. Nikt tu nie próbował zabłysnąć indywidualnie, wyłamać się z zespołu, grać na własne konto, na swój osobisty sukces. Wszystko, od pierwszej do ostatniej sceny, w każdej roli, postaci, sytuacji - zostało podporządkowane nadrzędnemu celowi: jednolitości przedstawienia, jego spójności tak w wyrazie estetycznym, jak wymowie intelektualnej, w słowie, ruchu, myśli. Te założenia osiągnięto we Współczesnym na poziomie wyjątkowo tylko spotykanym w naszych teatrach. Wielki to sukces i reżysera, i wszystkich grających. A obsada zaiste gwiazdorska: Szaflarska, Lipińska, Zapasiewicz, Michnikowski i Kowalewski, no i dzielnie im sekundująca para autentycznie młoda: Gawryluk i Adamczyk.
Andrzej Hausbrandt
Pokaz nr 20/1997
▲
Jerzy Szaniawski
Adwokat i róże
Reż. Zbigniew Zapasiewicz. Scen. Dorota Kołodyńska.
Muz. Henryk Gembalski
Premiera 4.X.1997 na Scenie w Baraku
|
"Adwokat i róże" we Współczesnym to możliwość obcowania z literaturą. To ona tworzy nowy kontekst dla przedstawienia. Dziś nikt nie pisze jak Jerzy Szaniawski. Mało kto bacznie przygląda się każdemu słowu. W nowoczesnej dramaturgii często dzieje się tak, że postaci wyrzucają z siebie potoki zdań, a po chwili nie możemy sobie przypomnieć, o czym mówili. Tu nic nie dzieje się bez przyczyny, Szaniawski uczy szacunku dla każdego słowa. Wystarczy to zrozumieć, tak wyreżyserować i zagrać.
Zbigniew Zapasiewicz zrozumiał. Do przedstawienia dopisał narracyjną ramę, jaką jest opowieść Łukasza (Jacek Rozenek), który przybywa do Mecenasa (Zbigniew Zapasiewicz), by uczyć się hodowli róż. Poza tym nie zmienia prawie nic. Ogromną wagę przykłada do dialogu. W spektaklu brzmi on klarownie, znać, że aktorzy świetnie wiedzą, co ma do powiedzenia postać. Nikt się nie spieszy, wpierw musi wybrzmieć ironia, żart zostać opatrzony pointą, a dramatyczne zdarzenie doczekać się kulminacji. Co jakiś czas akcja ulega zatrzymaniu. Słychać kołyszące się wiklinowe fotele. W tym przedstawieniu również milczenie ma znaczenie.
Spektakl Zapasiewicza przypomina zatrzymany w kadrze obraz. Wolny rytm pozwala przyjrzeć mu się uważnie. Patrzeć na stylowe kostiumy Doroty Kołodyńskiej, wsłuchać w dźwięk fortepianu, dobiegający gdzieś z oddali (muzyka Henryka Gembalskiego). Ten obraz ma w sobie coś z wyblakłej, starej fotografii, takiej, do której wracamy otwierając rodzinny album.
Reżyserowi udało się spowodować, że wraz z aktorami zaczynamy szukać w sobie utraconego, minionego dawno czasu. Grają to, co każe tekst. Zapasiewicz dopisuje kolejny rozdział do dawnej roli Ambasadora. Prowadzi poważną rozmowę. Wtedy mówił przede wszystkim o wolności i godności, teraz o odpowiedzialności. Znakomity jest Bronisław Pawlik jako stary Jakub - przyjaciel-kamerdyner Mecenasa. Cały jest odbiciem przeszłości. To człowiek-drzewo, którego nie można przesadzać.
Świetni są również młodzi - Jacek Rozenek, Piotr Adamczyk, Kinga Tabor. Wprowadzają na scenę żywiołowość i po prostu młodość, udanie kontrastującą ze stoicyzmem starych. Wyczuwają przy tym nawet drobne niuanse.
Słabiej wypadają trudne role Damy i Doroty. Olga Sawicka i Ewa Kobus specyficznego niedookreślenia postaci nie potrafiły przełożyć na sposób bycia na scenie. Ich bohaterki wyglądają jakby były z innego świata i chyba nie jest to zamierzone.;
Patrzy się na to z podziwem. Na chwilę zapominamy o wszystkim, poddając się słowu, atmosferze. To przedstawienie ma klasę.
Jacek Wakar
Życie Warszawy 7.X.1997 r.
Szaniawski jest więc niedzisiejszy. Taka panuje opinia i tak jest rzeczywiście. Ale cóż to za przyjemność zanurzyć się chociaż na dwie godziny w tym nie istniejącym już sentymentalnym świecie małych dramatów, wyciszonych konfliktów, świecie niedomówień, skrywanych uczuć, świecie ludzi wrażliwych. Takim właśnie zanurzeniem się w "szaniawszczyźnie" jest nowa premiera na kameralnej scenie Teatru Współczesnego.
"Adwokat i róże", niegdyś jedna z częściej grywanych sztuk pisarza, teraz jak niemal cała twórczość Szaniawskiego - od dawna zapomniana. We Współczesnym powrócił do niej Zbigniew Zapasiewicz reżyserując ją i samemu grając rolę tytułowego mecenasa. Oprawił całość słowami profesora Tutki właśnie i zmienił nieco wymowę zakończenia (u Zapasiewicza mecenas nie przechodzi tak gładko nad zdradą żony jak u Szaniawskiego, choć i tam, oczywiście, jest to "gładkość" pozorna, skrywająca emocje, które Zapasiewicz pozostawia bardziej odkryte). Natomiast klimat, atmosfera, jaką narzucił przedstawieniu, jest dla Szaniawskiego idealna. Wszystko rozgrywa się w nieco przyćmionych światłach, postacie wyłaniają się spoza ciemnej siatki okalającej scenę, rytm przedstawienia jest niespieszny, na maleńkiej przestrzeni sceny Zapasiewicz daje przede wszystkim szansę aktorom.
I aktorzy są świetni. Oczywiście zwłaszcza sam Zapasiewicz, ale i Olga Sawicka, Marek Bargiełowski, Jacek Rozenek, Piotr Adamczyk, Bronisław Pawlik i inni. Dzięki nim Szaniawski raz jeszcze się sprawdził, bo jego poetyka, jeśli właściwie pojęta i odtworzona, nadal świetnie się broni, byle jej nie zakrzyczeć i nie przeeksperymentować.
Lucjan Kydryński
Przekrój 9.XI.1997 r.
Kiedyś "Adwokata i róże" Jerzego Szaniawskiego uznawano za mistrzowskie osiągnięcie dramaturga. Tylko Słonimski marudził, że to typowa szaniawszczyzna i mętniactwo. Jest to bowiem dramat, w którym wszystko co najważniejsze, dzieje się w podtekstach, ściszone lub zepchnięte na drugi plan.
Zbigniew Zapasiewicz wykazał odwagę artystyczną sięgając po ten dzisiaj rzadko grywany dramat. Nie zawierzył jednak w pełni autorowi, wpisując jego utwór we wspomniany nawias. Wszystko, co wydarzyło się w samotni adwokata Wilchera, zostało ukazane jako wspomnienie Łukasza, jego małomównego ucznia w hodowli róż. Łukaszowi dopisał inscenizator fragment opowieści prof. Tutki i kazał niemal przez cały czas towarzyszyć akcji, która nabrała jeszcze mniej wyrazistego charakteru niż u Szaniawskiego. Nie wypadło to przekonująco, zwłaszcza że młody Łukasz nie dorósł, aby występować z pozycji, dobrodusznego humanisty, prof. Tutki.
Te niezbyt fortunne zabiegi adaptacyjne nie osłabiły jednak osiągnięć aktorskich w tym przedstawieniu. Przede wszystkim Zbigniewa Zapasiewicza, który w stonowanej roli Wilchera ukazał mądrość człowieka doświadczonego, zdolnego przebaczać i zdolnego do przekraczania ograniczeń egoizmu. Jego ucznia, dopiero wydobywającego się z tych ograniczeń, ambitnego i pełnego energii, zagrał przekonująco Piotr Adamczyk. Udały się też epizody (Bronisław Pawlik, Janusz R. Nowicki, Marek Bargiełowski). Znacznie słabiej wypadły panie, najwyraźniej nie utemperowane przez reżysera (Ewa Kobus, Olga Sawicka).
Powrót Szaniawskiego na stołeczne sceny po długiej nieobecności nie wypadł triumfalnie, ale przedstawienie z całą pewnością warto obejrzeć. Jego moralne pytania zachowały aktualność, a delikatna ironia urok.
Tomasz Miłkowski
Trybuna 10/11.XI.1997 r.
▲
więcej zdjęć ->>>>
Przy stole
Thornton Wilder
Długi obiad świateczny
Tadeusz Różewicz
Świadkowie, czyli nasza mała stabilizacja, część II.
Reż. Maciej Englert.
Scen. Marcin Stajewski.
Premiera 20.XII.1997 na Scenie w Baraku.
|
Maciej Englert odnalazł w "Długim obiedzie świątecznym" ponadczasową opowieść o życiu i umieraniu. W jego przedstawieniu koniec nigdy nie jest efektowny. Postaci powoli, patrząc w dal, schodzą ze sceny, znikają. Wspólne ucztowanie trwa nadal i tylko czasem ktoś ukradkiem otrze łzę. Englert pokazuje przemijanie bardzo subtelnymi środkami. Ktoś patrzy inaczej, zmienia się sposób poruszania, bardziej chrapliwym głosem wypowiada się tradycyjne formułki. Wciąż jednak najważniejsze są stare, nieprzemijające wartości.[...]

Przedstawienie jest z pozoru bardzo statyczne, niemniej wciąga i każe zapamiętać najdrobniejszy szczegół. Najprostsze, wydawałoby się trywialne, rozwiązania są tu na miejscu. Aktorzy przy otwartej kurtynie zakładają siwe peruki i już wiemy, że minęły lata. Wiele potrafią wyrazić drobnym gestem, ulotnym spojrzeniem. To właśnie zapamiętam a tej inscenizacji. Zamglony wzrok i głuchotę Brandona Marka Bargiełowskiego, jowialne toasty Roderyka Jacka Rozenka, Kingę Tabor, gdy jako Łucja czule wspomina męża. Przedstawienie utkane z najmniejszych sekwencji po raz kolejny ukazuje aktorów "Współczesnego" jako znakomicie rozumiejący się kolektyw.
A potem zmiana nastroju - "Świadkowie, czyli nasza mała stabilizacja" Różewicza. Po bohaterach Wildera pozostał tylko stół. Teraz nakryty kraciastą ceratą dobitnie mówi, jak zmieniła się rzeczywistość. Różewiczowska okrutna satyra na "strasznych mieszczan" zmieniła się w oskarżenie pustki naszych czasów. Kobieta (Olga Sawicka) i Mężczyzna (Marek Bargiełowski) szczebiocą bez sensu o niczym jak egzaltowane dzieci. Między nimi nie ma już nic, to już karykatura rodziny. Miłość jest tylko pusto brzmiącym hasłem, podobnie jak wstrząsająca opowieść o chłopczyku z zimną krwią mordującym kotka. To świat odporny na jakiekolwiek zmiany. Tytułowa "mała stabilizacja" pozbawiona dziś aktualnego kontekstu, oznacza powolną wegetację, pozbawione sensu gnicie przy wspólnym stole. Dlatego interwencję Obcego (Tomasz Gęsikowski), który beznamiętnie wyciera stół, a potem mocnym ruchem zamyka okno, przyjmujemy jak wybawienie. Ta gorzka myśl towarzyszy nam długo po opuszczeniu Sceny w Baraku.
Jacek Wakar
Życie Warszawy 22.XII.1997
Przedstawienie we Współczesnym ma jeszcze jednego bohatera. Jest nim scenograf Marcin Stajewski, który oddzielił aktorów i publiczność tiulowym ekranem. Pierwsza część przedstawienia grana jest w niemal monochromatycznych kostiumach, nadających jej charakter starej fotografii. Ten sam ekran gra także w sztuce Różewicza, a jednocześnie gra świateł i jaskrawych barw sprawia wrażenie, że oglądamy tandetną kolorową fotkę z taniego minilabu. Scena przy Mokotowskiej swoją ostentacyjną "nienowoczesnością" przypomina motyle i jest w tym piękno i mądrość. A o te dwie rzeczy jakby coraz trudniej.
Tomasz Mościcki
Życie 24-26.XII.1997
...nieczęsto się zdarza spojrzeć na upływający czas, tak jak we Współczesnym, przez muślinowy ekran, w bezpiecznym poczuciu, że nas to jeszcze nie dotyczy.
Jeśli przy okazji rodzi się wzruszenie, jest to zasługa aktorów. Niektórzy z nich, jak Agnieszka Suchora, Kinga Tabor, Jacek Rozenek, maja zaledwie kilka chwil, aby oswoić widzów z nową postacią. Chociaż szybko znikają w kulisach, pozostałe po nich wspomnienie jest równie silne, jak obecność. Olga Sawicka, Maria Mamona, Marek Bargiełowski i Jacek Mikołajczak w kilkanaście minut potrafią pokazać całe dorosłe życie aż po śmierć. Kiedy Bargiełowski wstaje z krzesła i spokojnie odchodzi w kulisy, gdy Maria Mamona z Mikołajczakiem zatrzymują się w pół kroku przed śmiercią, spektakl łapie za gardło najbardziej opornych na wzruszenie. Ja bym z nimi jeszcze przy tym stole posiedział.
Roman Pawłowski
Gazeta Wyborcza 29.XII.1997
▲
więcej zdjęć ->>>>
|
|