Don Juan czyli Kamienny Gość
Barbara Osterloff, Teatr, 01.10.1991

Zaczyna się obiecująco. Kurtyna idzie w górę, odsłania pusta scenę, którą modeluje tylko światło. Wchodzą Sganarel i Guzman, dialog toczy się niespiesznym rytmem. Od razu wiadomo - aktorzy będą najważniejsi. Im służyć ma scenografia, wręcz neutralna, i reżyseria faworyzująca słowo, nie perypetie. Sganarel nie przypomina ruchliwego, przymilnego totumfackiego, jakim przecież bywał. Powolny, ociężały, zdaje się nie kwapić do działania, z przyrodzonego lenistwa, może z tępoty? Ale aż zakipi w umoralniającej tyradzie "dowiedz się pan, że niebo karze bezbożnika". Adam Ferency skąpi mu rysów poczciwości. Pobożność Sganarela podszyta jest frazesem, moralność wątpliwa. Kłopoty zaczynają się w drugim akcie. Respekt reżysera wobec słowa i litery tekstu coraz częściej nie idzie z interpretacją. Zaloty Pietrka (Grzegorz Wons) do Karolki (dobra rola Anny Majcher) rozciągają się ponad miarę. Śmieszą chwilami, ale ich komizm jest "wymuszony", brak lekkości i swobody. A przecież mogło być tak, jak wtedy, gdy Don Juan uwodzi wieśniaczki w rytm zabawy. Ale robi to "na zimno", z wyrachowaniem gracza, bez rozdrażnienia zmysłów. Podobnie zachowa się podczas ostatniego spotkania z Elwirą (Jolanta Piętek). W interpretacji Krzysztofa Wakulińskiego podkreślone są te cechy, które zjednały postaci miano racjonalisty, a nie - witalnego, zdobywczego uwodziciela. Ten Don Juan wobec wszystkiego i wszystkich, nawet siebie, ma ironiczny dystans. Nie jest ani wielki, ani tragiczny. "Wierzę, że dwa a dwa są cztery" - w tej dyspucie, jednej z najważniejszych dla filozofii sztuki, Wakuliński jest właściwie sam. Z winy reżysera. U Moliéra zderzaja się dwie wiary, obie mocne, choć jedna intuicyjna, nieuczona. Buchwald pozwala, by Sganarel był tutaj wyłącznie żartownisiem. W słynnej scenie z żebrakiem jest łatwiej, bo Franciszka gra Henryk Borowski i samo jego wejście na scenę elektryzuje widownię. Im dalej jednak, tym więcej miejsc "pustych", w których i reżyser, i wykonawcy ślizgają się po powierzchni tekstu, solennie go przy tym celebrując. Z tego powodu trudno, co napisano w innym miejscu, uznać te premierę za "prawdziwy koncert aktorski", choć na pewno są role i elementy ról warte zauważenia. Także - pan Niedziela Bronisława Pawlika. Wiadomo, że kwestia "duchów" jest jednym z najistotniejszych problemów inscenizacyjnych "Don Juana". Tutaj potraktowana została solennie i śmiertelnie serio. Straszą na sile wlezie. Hurkoty, dymy, somnambuliczny krok Komandora (Marcin Troński), poruszającego się na koturnach - wszystko na nic. Może więc już nie warto dzisiaj sięgać po "Don Juana"? Warto, choćby dla tej jednej sceny, w której libertyn i ateista zmienia dla niepoznaki skórę, przemienia się w odnowionego moralnie nabożnisia.

Deklaracja dostępności