Napis
Nic tak nie cieszy jak cudze nieszczęście, Jacek Sieradzki, Tadeusz Nyczek, Przekrój, 05.01.2006

"Napis" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie i w reż. Anny Augustynowicz w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. W Szczecinie i Warszawie prawie równolegle odbyły się polskie premiery "Napisu" Géralda Sibleyrasa. Mocne uderzenie na koniec roku. Może to i bulwar. Z pozoru lekka, dobrze skrojona sztuka z błyskotliwym dialogiem i jasną tezą. Czy to źle? Heroldowie teatralnej nowoczesności gardzą takim repertuarem - konwencjonalnym i wyzbytym artystycznych lewitacji. Krzywdzą gatunek, w którym prócz lukrowanej waty zdarzają się teksty łączące komizm z mądrą obserwacją. Ba, społecznym ostrzeżeniem. Ładnie opakowanym, ale niekoniecznie mniej trafnym od porykiwań modnych protest spektakli. Zwłaszcza że opakowanie można z miejsca wyrzucić! Akcja "Napisu" toczy się w ciepłym gniazdku paryskiego mieszczucha, aliści reżyserka ze scenografem umieścili ją natychmiast w scenerii abstrakcyjno-neutralnej. Oto nowy lokator znajduje wyryte w windzie swoje nazwisko wraz z towarzyszącym określeniem uznawanym powszechnie za obraźliwe. Odwiedza sąsiadów, próbując zrozumieć, kto i czemu uważa go, jeszcze tu nieznanego, za ch... Ale w rozmowach nie umie przestrzegać towarzyskiej paplaniny i nie dopytywać gospodarzy, co mają na myśli, gdy chrzanią o tolerancji, zdrowym życiu, moralności i przynależności do Europy. Mimochodem doskrobuje się najpierw do ich piramidalnej głupoty, potem pokładów obsesji i przesądów ledwo przykrytych górką zaklęć z repertuaru politycznej poprawności. To wyzwala kontrofensywę. Frazesowicze zwierają szeregi. Żona weredyka w obliczu grożącego ostracyzmu rejteruje do obozu większości, zaś natrętowi mówi się bez ogródek: napis w windzie był może i świński, ale jakże słuszny! U Sibleyrasa postaci bawią, nim staną się groźne. W szczecińskim Współczesnym reżyserka nie daje widzom szans ucieczki na bezpieczny dystans śmiechu. Bohaterowie jej "Napisu" są nieprzyjemnie bliscy w śmieszkach pokrywających zmieszanie, w nadęciu i psiej wierności modnym trendom, choćby w dbaniu o aktywny tryb życia. W dzielnicy wszyscy MUSZĄ jeździć na łyżworolkach, choć pewien starszy pan omal nie wykitował, goniąc za obowiązkowym zdrowiem. Augustynowicz przypina im te łyżworolki. Po jednej. Głosząc więc swoje głupstwa, holendrują na jednej rolce - gracko i ułomnie, buńczucznie i żałośnie, patetycznie i błazeńsko. Obrazek mocno wystający ponad bulwarowy standard. Jacek Sieradzki *** W porównaniu ze szczecińskim "Napis" warszawski wygląda na bardziej tradycyjny. Scenografia nie przypomina wprawdzie ciepłego gniazdka, raczej oszczędnie nowoczesne lokum, ale w spektaklu dominuje realizm lekko podbity farsą. Prawie wszystko wygląda "jak w życiu", a może w ironicznej telenoweli. Przez dobre pół przedstawienia czujność widza jest chytrze uśpiona, wszyscy świetnie się bawią dowcipnym dialogiem i błyskotliwym aktorstwem, nieźle w tym teatrze przećwiczonym pod twardą ręką dyrektora Englerta. A potem powolutku narasta niepokój, zmienia się w rozdrażnienie, a wreszcie w jawną grozę. Jeszcze z rozpędu śmiejemy się tu i ówdzie, ale to już śmiech nieśmieszny, gogolowski, podszyty strachem przed otwierającą się przepaścią. Doskonale to jest skonstruowane. Dawno też nie widziałem spektaklu, w którym wszyscy aktorzy, a jest ich tu szóstka, graliby jak superdrużyna hokejowa. Każdy na swojej pozycji strzeleckiej albo obronnej prowadzi krążek z lekką pewnością ręki, zwodzi przeciwnika, by tym skuteczniej oddać nagły strzał. I nieważne, czy to wytrawni wyjadacze komedii, jak Marta Lipińska i Krzysztof Kowalewski, przypisani raczej dramatowi Agnieszka Pilaszewska, Janusz Michałowski i Leon Charewicz czy najmłodsza i najmniej znana, ale zawsze doskonała Monika Krzywkowska. Warszawski "Napis" jest nie tyle o poprawności politycznej czy pokrętnościach języka fałszującego faktyczny stan rzeczy, ile o przeklętych skutkach modnych teoryjek na temat "właściwego sposobu bycia" nowoczesnego społeczeństwa. Przemoc nowych rytuałów każących starym repom zachowywać się jak stado baranów usiłujących bez przerwy "być na bieżąco" jest w stanie zgwałcić w białych rękawiczkach każdą niezależność i indywidualną wolność. Ta lekka francuska farsa ma niespodziewany ciężar poważnego ostrzeżenia przed totalitaryzmem w dowolnej postaci.

Deklaracja dostępności