Wniebowstąpienie
Sennik peerelowski, Zdzisław Pietrasik, Polityka, 11.05.2002

Jak wygląda dzisiaj PRL ze starej książki Tadeusza Konwickiego, wyczarowany na scenie warszawskiego Teatru Współczesnego? Nie budzi przerażenia, ale też nie wywołuje sentymentów. Podejrzewam, że sam Konwicki nie przepada za takimi komplementami, ale niektórzy krytycy traktowali wydane w 1967 r. "Wniebowstąpienie" jako krajową wersję "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa albo - pozostając przy rodzimych tropach literackich, wiodących tak wysoko, że dalej już nie można - coś w rodzaju nowych "Dziadów". Nie przypadkiem w programie spektaklu w Teatrze Współczesnym, tuż obok nazwisk wykonawców, znalazł się monolog Gustawa z części IV, zaczynający się od słów ironicznych: "Więc żadnych nie ma duchów?". Konwicki niemal całą swoją twórczością odpowiada, że duchy są, po pierwsze są to duchy przeszłości, z którą wciąż nie możemy dać sobie rady. Autor "Kompleksu polskiego" we wszystkich właściwie swoich książkach podkreśla z uporem, iż jest człowiekiem z innego czasu i innego miejsca. Wskutek historycznych zawirowań przeniesiony ze swojej sielskiej Nowej Wilejki do Warszawy, która po wojennych zniszczeniach była już zupełnie innym miastem niż kiedyś, próbuje oswoić nowe miejsce, rozpoczynając swą wędrówkę wciąż od początku. Przez lata, obcy w swoim mieście, nie stracił wrażliwości przybysza, który zwraca uwagę na szczegóły przez tubylca niedostrzegane. Bohater wydanej dziesięć lat temu powieści "Czytadło" mijając wielki bazar przed Pałacem Kultury widzi nie tylko zgromadzonych tu handlarzy, ale słyszy wszystkie języki tego świata, bodaj włącznie z aramejskim. Prostokąt zdegradowanego b. placu Defilad zamienia się nagle w miejsce magiczne, gdzie Azja spotkała się z Europą. Wspomniany Pałac Kultury, jak wynika z literackich opisów, widoczny z okna mieszkania pisarza, to jest coś więcej niż centralny punkt stolicy pozbawionej charakteru. W okolicach budowli, noszącej kiedyś dumne imię Józefa Wissarionowicza, ukryty został czakram peerelowskiej metafizyki. Nie przypadkiem w tej przestrzeni pojawiają się bohaterowie kolejnych powieści Konwickiego (również "Wniebowstąpienia"), a niektórzy właśnie z tego miejsca ruszają, by wypełnić życiową misję, jak choćby w filmie "Jak daleko stąd, jak blisko", którego tytuł rymuje się ze słynnym Norwidowskim "przeszłość to jest dziś, tylko cokolwiek dalej". Bohaterowie Konwickiego miewają kłopoty z czasem, a zatem także z własną tożsamością. Są w posiadaniu jakiegoś standardowego życiorysu zapisanego w papierach, ale pewne jego fragmenty nadal nie dają się ułożyć w sensowną całość, jakby to były segmenty rozmaitych, nie tylko własnych, losów. O bohaterze "Wniebowstąpienia" nie wiemy nic, ale też skąd możemy wiedzieć, skoro on sam pamięta tylko tyle, że nic nie pamięta. (Swoją drogą na podobnym pomyśle Lud-lum zbudował swą bestsellerową powieść "Tożsamość Bourne'a"). Może to efekt szoku powypadkowego, wszakże w jego włosach jest zakrzepła krew, a może to tylko polska amnezja, jak u Wyspiańskiego, "myśmy wszystko zapomnieli...". Tak czy inaczej, nie dowiemy się, o czym chce zapomnieć bohater znaleziony na ulicy. W końcu mógłby nim być ktoś zupełnie inny; przecież to tylko peerelowski Everyman z teczką pod pachą, w której mogłyby znajdować się ważne dokumenty urzędowe i drugie śniadanie, ale nie wiedzieć czemu są tylko zdjęcia do paszportu. Może ów Everyman planował ucieczkę z krainy peerelowskiej szczęśliwości, ale przecież nie jemu jednemu nie udało się. Powieść "Wniebowstąpienie" opisywała późnogomułkowską Polskę, jednak nie w sposób realistyczny. Od dowolnego operowania czasem poczynając: mówi się tu o kryzysie kubańskim, który był w 1962 r., a zaraz potem o słynnym napadzie na bank przy ul. Jasnej w Warszawie, do którego doszło w 1964 r., zresztą wcale nie przed centralnymi dożynkami, na które właśnie pielgrzymuje lud. Ale to nie ma większego znaczenia. Rodak pozbawiony pamięci porusza się bowiem w syntetycznym "polskim czasie", w którym wszystko może się zdarzyć. Bohater, któremu dane zostaje znaczące imię Charon, odbywa wędrówkę po nocnej Warszawie, która pogrążona w mroku dalej jest miastem upiornym, ale jakby bardziej ludzkim. Pojawia się galeria peerelowskich typków, barwnych, odrażających i groźnych, ale też wyraźnie komediowych, jak choćby przechodzień proszący o 40 gr na tramwaj, który następnie odchodzi w mrok małymi, chaplinowskimi kroczkami. Mamy wrażenie, że jeszcze raz śnimy sen peerelowski i, jak to we śnie, nie wszystko wygląda tak, jak wyglądało naprawdę. Kontury zdarzeń się zacierają, demony wydają się mniej straszne, szare kolory nabierają barw, tylko wciąż nie możemy uciec z tego snu i budzimy się z uczuciem ulgi, że to był tylko sen. O samej inscenizacji w Teatrze Współczesnej, dzięki której znowu zatęskniłem za książkami Konwickiego, mogę powiedzieć tylko tyle, że jest wręcz popisowa, zwłaszcza jeżeli porówna się ją z ostatnimi wypadkami, do jakich doszło na stołecznych scenach. Reżyser Maciej Englert dokonuje wręcz cudów, by na skromnej scenie rozmieścić liczne powieściowe wątki, co mu się w pełni udaje, dzięki inteligentnemu użyciu typowo teatralnych, bardzo umownych środków wyrazu. Zespół aktorski wie, co gra i potrafi grać, co się wydaje oczywistością, ale od dawna w naszych teatrach normą nie jest. (Wystarczy spojrzeć, jaki świetny tercet tworzą odtwórcy głównych ról: Piotr Adamczyk, Andrzej Zieliński i Krzysztof Stelmaszyk). Na koniec wyjaśnienie: dlaczego ja teatroman amator w ogóle ośmielam się wchodzić w paradę koledze Jackowi Sieradzkiemu? Otóż przez trzy godziny patrzyłem z podziwem na spektakl Macieja Englerta i im bliżej końca, tym bardziej byłem już pewien, że "Wniebowstąpienie" to jest książka, z której można by dzisiaj zrobić bardzo dobry film. Tylko kto to wyreżyseruje, a przede wszystkim kto da pieniądze?

Deklaracja dostępności