Udając ofiarę
Udając prawdziwy teatr, Marek Radziwion, Teatr nr 1, 19.02.2007

O dramacie braci Presniakow zwykło się mówić jako o ponowoczesnym "Hamlecie". Pierwsza scena "Udając ofiarę" to rozmowa (nie wiadomo - jawa to czy sen) zmarłego ojca z Walą, głównym bohaterem. Nieprzypadkowych powinowactw dostrzeżemy więcej: jest matka-wdowa, z którą Wala nie potrafi znaleźć wspólnego języka, jest wujek Piotr, który ma być ojczymem, jest wreszcie, na wzór Ofelii, Olga, dziewczyna Wali. Sam Wala hamłetyzuje - skończył historię na uniwersytecie, jest chłopcem mądrym, myślącym, ale to myślenie go zatruwa. Outsider, filozof, narkoman, nie myśli szukać poważnego zajęcia, nie myśli o ślubie, w ogóle nie myśli o tak zwanym normalnym, dorosłym życiu. Wala najął się w milicji do statystowania przy wizjach lokalnych. Udaje ofiarę. To w jego pojęciu jedyne możliwe zajęcie. Udawanie trupa to zajęcie najbliższe prawdziwemu życiu. Udawanie wydaje się kategorią kluczową nie tyłko dla bohaterów tego tekstu, ale dla całej dramaturgii braci Presniakow. Oleg i Władimir piszą niby komedię, w której naśmiewają się z rozmaitych przejawów współczesności, zresztą nie tylko rosyjskiej, ale naprawdę to udają, bo z tradycyjnej komedii kradną tylko sam schemat gatunku i to tak ordynarnie, żeby kradzież było widać. Rysują kilkanaście śmiesznych postaci, które uczestniczą w absurdalnych i bardzo śmiesznych zdarzeniach i im te gagi są głupsze, im ich więcej, tym lepiej, bo wtedy wyraźniej widać, że są tylko cytatem, udawaniem właśnie, że są celowo przejaskrawioną, nieporadną kalką komedii. Można więc chyba powiedzieć, że bracia Presniakow uprawiają teatr, który udaje cyrk, który udaje teatr. Im częściej wyłażą grube szwy cytatów i zapożyczeń gatunkowych, tym wyraźniej widać, że ta pierwsza komediowa warstwa jest tylko przebraniem i że kryje się pod nią coś zupełnie innego. Co to jest? To chyba poczucie absurdu i przypadkowości jako jedynych sił tego świata. Zdarzenia w "Udając ofiarę" nie mają przyczyn, nie przynoszą też żadnych ważnych dła rozwoju akcji skutków, poza skutkami ostatecznymi, a wszystkim rządzi ślepy traf. Przypadek i absurd wciąż jednak pozostają atrybutami niewinnej farsy. U braci Presniakow mają za to realny finał. To właśnie finały poszczególnych scen, wątków i epizodów łamią niby to nieporadnie ciosaną humorystyczną, komediową estetykę. Jeśli więc dramaturgia Olega i Władimira wybija się ponad błahy repertuar komediowy, to właśnie dlatego, że jej głupkowaty i bezsensowny świat staje się w końcu realny i że ta realność jest zaprawiona najprawdziwszą grozą. Grozę zaś wzbudza mroczne, nihilistyczne przesłanie - oto bezmyślne marionetki brykają śmiesznie bez składu i ładu, nie wiedzą, skąd i dlaczego się wzięły, i także bez powodu, składu i ładu znikają. Tyle że już te ich zniknięcia okazują się śmiercią realną i ostateczną. W tym świecie tylko Wala jest zdolny do poważniejszej refleksji, tylko on widzi, że nie pociąga za sznureczki, ale sam, jak wszyscy, na sznureczkach dynda. I tylko on rozumie, że niczego z tym począć nie można. Dlatego od innych odstaje, dlatego, chociaż udaje w swojej głupiej pracy, w życiu prawdziwym nie musi niczego przed innymi i przed sobą samym udawać. Kogo Wala udaje na milicji? Kobietę, która wypadła z okna, bo kiedy myła szyby, mąż otworzył drzwi, zrobił się przeciąg i ono, z gospodynią na parapecie, nagle się zatrzasnęło. W kolejnej rekonstrukcji odgrywa dziewczynę, którą jakiś tępy osiłek utopił w basenie, chociaż w pewnym momencie okazuje się, że pewnie nie on utopił, ale jakiś jego kaukaski kuzyn. W jeszcze następnej Wala odgrywa chłopaka, którego zabił najlepszy kolega z klasy - na spotkaniu absolwentów szkoły. Bez powodu, bo się zdenerwował. Ta beznadziejna diagnoza, że śmierć, strach i ból, a skoro śmierć, to takie i cały żywot, nie mają sensu ani przyczyny, nie pojawia się w "Udając ofiarę" tak po prostu. Podobnie było np. w głośnym "Terroryzmie" braci Presniakow. Tam wylatywało w powietrze całe piętro, wybuchał gaz, bo ktoś nie wyłączył kuchenki. Iskrę wywołującą wybuch dawała automatyczna sekretarka, bo dzwonił jakiś facet, żeby powiedzieć, że jego samolot nie odleciał i że w związku z tym wraca do domu. Samolot nie odleciał, bo na lotnisku wykryto bombę. Bomba nie była bombą tylko atrapą. A poza tym chyba była mgła. Postaci z pierwszej sceny pojawiały się nagłe i pozornie bez potrzeby w scenach dalszych, jakieś trzeciorzędne epizody urastały w jednym momencie do rangi pierwszorzędnych, a drobne, przypadkowe przyczyny owocowały finałowymi skutkami. Taki absurdalny i nierealny świat, jaki bracia Presniakow budują w każdym swoim dramacie, domagałby się nierealistycznej realizacji. Kłopot jednak w tym, że przedstawienie "Udając ofiarę" w reżyserii Macieja Englerta jest widowiskiem szczerym i prostodusznym, z solidną scenografią - z restauracją i stolikami, kiedy ma być restauracja i stoliki, z prawdziwym łóżkiem i solidną szafą, kiedy ma być łóżko i szafa. Czasem to przedstawienie staje się realistyczną komedią - wiele wątków, postaci i sytuacji rozegrano tu na wesoło, jakby w tym tylko spełniał się ich cały sens. I tak Wala (Borys Szyc), kiedy gramoli się na parapet, żeby robić za nieszczęsną babę, która wypadła z okna, wiąże się pończochą do kaloryfera i robi to tak, żeby było bardzo śmiesznie. Śmieszne i straszne tymczasem nie są, bo przecież nie mogą być, te pończoszki okręcone wokół łydek Szyca, ale lot głową w dół z okna na chodnik. Lot śmieszny i głupi, bo z przypadku. Kiedy indziej przedstawienie jest tragedią, jak w pierwszej scenie-rozmowie z ojcem. Ojciec (Janusz Nowicki) jest serio, w pięknie wyprasowanym, efektownym marynarskim mundurze, przemawia uroczyście, jak prawdziwy, zacny duch. Tymczasem powinien być raczej szaleńczą zwidą, brudnym gnomem - może ze snu, ze wspomnienia, ale może tylko z chorej, narkotycznej maligny. Realistyczny umiar przeszkadza także w najważniejszej i najbardziej efektownej scenie dramatu, w której kapitan milicji (Andrzej Zieliński) dostaje szału i w długim, obłąkańczym monologu wyjaśnia, na czym w jego pojęciu polega tzw. prawdziwe, normalne, nie udawane życie. Ta wielka scena mogłaby mieć jednak jeszcze większą siłę, gdyby kapitan Zieliński nie odpowiadał naszym najprostszym potocznym wyobrażeniom o rosyjskim milicjancie. Gdyby nie był tępy, leniwy i wulgarny od samego początku - cóż, taki zawsze może sobie powrzeszczeć, więc w końcu robi to - ale przeciwnie: gdyby był sztywny, służbowy i karny, jak nakazuje przepis i dopiero na koniec nagle niespodzianie wybuchał. Oto dlaczego "Udając ofiarę" we Współczesnym nie wyszło. Bo bracia Presniakow to nie Durrenmatt. Bo oni udają, że po bożemu piszą dramat, ale nie należy się na to nabierać. Bo bawią się konwencjami, mieszają style, ale w tych pozornych wygłupach kryje się ważna myśl. Bo jej odczytanie i przedstawienie jest prawdopodobnie możliwe tylko w tej szaleńczej mieszaninie konwencji, które proponuje ten tekst, a nie jest możliwe bez cudzysłowu - serio, realistycznie i dosłownie.

Deklaracja dostępności