Proces
Człowieku, czemuś nie uciekał?, Henryk Izydor - Rogacki, Teatr nr 6, 2008

Czarna, gładka i sztywna, szczelna przesłona sceny z niespodziewaną lekkością zwija się w górę, a światło punktowca wydobywa z ciemności odsłoniętej przestrzeni dwuskrzydłowe okno, umieszczone dokładnie pośrodku. W oknie wyglądający przez szybę człowiek w nocnej koszuli. Jest śmiertelnie blady i sprawia wrażenie śmiertelnie przerażonego. Czyżby, wyrwany ze snu, zobaczył za oknem coś strasznego? Strasznego jak zadawana śmierć? A może to codzienna kontrola zaokiennego pejzażu dokonywana przez człowieka spodziewającego się najgorszego, który, nie można i tego wykluczyć, przestał w oknie całą noc? A może to tylko reakcja na jakiś koszmar senny? Tak zaczyna się "Proces" Franza Kafki u Macieja Englerta. Zaraz nastąpi aresztowanie i prezentacja historii Józefa K. Potoczy się aż do wykonania wyroku. Tymczasem jednak okno znika. Widzimy teraz po lewej kąt kawalerskiego pokoju Józefa K. z łóżkiem i wyposażeniem umywalni, nocnym stolikiem i szafą. Po prawej ciasna łamigłówka schodków (w górę i w dół), galeryjek, drzwi i drzwiczek, wyjść gdzieś na zewnątrz (czyli w prawe kulisy i w głąb), zasłon i kotar, przemyślnych zastawek. Też po prawej, wielgachna kanapa i zrolowany dywan. W środku sceny nie tylko ciasnota i mrok, lecz także objawiająca się nieprawdopodobna pojemność jej głębi. Stamtąd właśnie, w technice zmiany otwartej, może wyjechać wszystko, co zlokalizuje akcję w kilkunastu kolejnych miejscach dziania się "Procesu". W kompozycji całej przestrzeni sceny, której zasobność i ruchliwość zadziwia tak, jak manewrowanie żaglami na idealnym modelu trójmasztowca, diabelskim kunsztem umieszczonego w szklanej butelce, zastosowana jest czytelna zasada porządkująca. Mianowicie, lewa część sceny wystawia strefę prywatności, a więc pokój Józefa K., który dzięki kapie na łóżku i parawanowi przeobraża się w pokój panny Burstner, sypialnię Adwokata i pracownię Titorellego. Po prawej jest na scenie przestrzeń publiczna, ogólnie dostępna, czyli chodniki, uliczki, bramy, schody, korytarze, wnętrze katedry, hole i westybule. Na środku zaś sytuuje się wszystko, co jest przestrzenią przeobrażoną albo terytorium ulokowanym pomiędzy. To mieszkanie Woźnego sądowego zamienione na salę przesłuchań, strych do suszenia bielizny okazujący się siedzibą sądowych biur, apartamenty Adwokata udzielające schronienia oskarżonym, wreszcie gabinet Prokurenta, najwyraźniej położony w bezpośrednim sąsiedztwie tajemniczego pokoju Wicedyrektora banku oraz izdebki, gdzie wykonywana jest hańbiąca kara chłosty. W licznych tych miejscach próbuje istnieć, działać, objawiać się lub pojawiać około czterdziestu postaci teatralnych. Nigdy nie schodzi ze sceny tylko Józef K., co rzecz prosta delikatnie sugeruje, że cała historia może być przez niego samego zainscenizowana. Bohatera "Procesu" i ewentualny podmiot tego scenicznego wyzwania, tej relacji, gra Borys Szyc. Wypomadowane włosy i twarz pokryta grubą warstwą fluidu czynią z głowy aktora coś na kształt przedziwnej maski. W określeniu przesadnym to człowiek ze sztuczną głową. Józef K. jest krępy, nieruchawy, senny. Tylko diatrybę uniemożliwiającą pierwsze przesłuchanie wygłasza z ogniem, jak tyradę. Potem znów gaśnie. Ten Józef K., który na pewno nie jest nerwowcem i ponad wszelką wątpliwość nie obnosi żadnego ze stereotypowych atrybutów tak zwanego inteligenta, zapewne nie jest, jak to się mówi, Każdym. Każdym z nas. To zaledwie Ktoś, kto niewiele nas obchodzi, kto nawet nie potrafi sprowokować choćby żartobliwego pytania: co też naprawdę przeskrobał, czy też mógł przeskrobać Józef K.? "Proces" Macieja Englerta (w wersji premierowej) trwał, łącznie z antraktem, trzy i pół godziny. Jak spektakl solidny i solenny zarazem. Solidny, bo wydaje się rezultatem misternej pracy nad "przekładem" powieści na język teatru. To akademickie zadanie przynosi przekład "wierny", starający się o to, żeby widz nie był, broń Boże, uboższy od czytelnika "Procesu" Kafki. Owa solidność wszakże nazbyt łatwo okazuje się solennością rezygnującą z interpretacji, skoncentrowaną na poszukiwaniu ekwiwalentów dla środków, zabiegów i efektów stricte literackich. A wybór literatury, właśnie tej, a nie innej, wybór materiału dla teatru, wygląda na decyzję arbitralną, nie do końca jasną i zrozumiałą. Maciej Englert, wierny porządkowi literatury, dokonał adaptacji całości dzieła Kafki. Ten zestaw scen zrealizował środkami tak zwanego teatru realistycznego, opowiadającego się za iluzją realności, nawet tej surrealistycznej. Tyle że w przedstawieniu najciekawsze są partie par excellence autorskie: adaptatora i autora. Do nich należy, opisywana już, pierwsza scena przedstawienia. Ta z Józefem K. wyglądającym przez okno, stanowiąca prolog spektaklu. Inaczej niż u Kafki przebiega też sekwencja egzekucji Józefa K. W teatrze jego mordercy, ubrani w "jaskółki" i cylindry, nie są tenorami prowincjonalnymi, ale parą komików filmowych: olbrzymem i mikrusem (Michał Piela i Przemysław Kaczyński). Wcale nie mają ochoty zabijać. Wyciągnięty przez olbrzyma nóż zostaje podany z gracją mikrusowi, potem wraca do olbrzyma, by wylądować na koniec w ręku niedużego. Po drodze, w tej pantomimie, obaj słudzy sprawiedliwości usiłują wcisnąć nóż w ręce Józefa K. Ten po dwakroć skutecznie odmawia. Widać nie ma ochoty ani się bronić, ani też samemu skończyć ze sobą. Zabija więc ten nieduży w cylindrze, wbijając nóż w plecy skazańca. Krwi nie widać, mimo że scena wcześniej została ceremonialnie zasłana białą materią. Za to unosi się wewnętrzna zasłona i widać w głębi, dokładnie naprzeciw widzów, usadzony paradnie cały personel dramatyczny "Procesu", który przyglądał się przebiegowi egzekucji. Oni wszyscy (bo przecież nie my na prawdziwej widowni!) wyglądają jak owa upiorna publika kontemplująca działanie krzesła elektrycznego, często eksponowana w optujących przeciwko karze śmierci filmach amerykańskich. Teatralna śmierć Józefa K. była więc widowiskiem zwielokrotnionym, inscenizacją spiętrzoną, a sam pokaz procederem co nieco podejrzanym. Reżyserski epilog "Procesu" wydaje się warty pamięci. Podobnie jest z tropami, sygnałami pomysłów i zamysłów interpretacyjnych, dającymi się odszukać na planie realizowanych zadań aktorskich. Józef K., niestety, nie nosi w sobie intrygującej tajemnicy. Za to niezwykłość, niepokój i osobliwe zainteresowanie mają w sobie i wywołują inne postacie. Tajemniczy i niepokojąco dziwny jest nade wszystko Wicedyrektor banku (Jan Pęczek). To czujny cień Józefa K. Ratuje go czy pogrąża? Jest z nim solidarny czy kopie leżącego? Po co to robi i jaki ma w swoich działaniach interes? Co oznacza ta jego więcej niż służbowa nadgorliwość? Może sam ma proces albo takowego się spodziewa? W każdym razie nie sposób zapomnieć o spolegliwym zwierzchniku Prokurenta. Gdyby go potraktować jak "żywą fikcję", to rzec by się chciało, iż całkiem prawdopodobne, że po śmierci Prokurenta Wicedyrektor zniknie i odnajdzie się kiedyś tam, u stóp Zamku, jako podający się za Geometrę... Czuwająca nad zdrowiem i domem Adwokata Leni (Katarzyna Dąbrowska) - tragiczna nimfomanka, femme fatale z kuchennych schodów, może strzyga - na pewno kocha Józefa K. i na pewno, od początku, wie, co czeka jej wybrańca i jak on skończy. Czy Leni kocha z litości? Czy jej miłosne szaleństwo jest bezpieczne i nieszkodliwe, bowiem przedmiot miłości niebawem zostanie unicestwiony? Pada też na nią podejrzenie, że rutynowo kocha skazańców i nigdy niczego i nikogo nie jest skłonna żałować. Najciekawsze, jaka też byłaby jej opowieść o dziejach i śmierci Józefa K.? Wreszcie Janusz Michałowski jako Kupiec Block - czujny, aż nazbyt zaradny i zapobiegliwy skazaniec - gra po prostu rozpaczliwy daremny trud swojego bohatera i wszystkie odcienie blasków i nędzy takiego właśnie działania. Gra absurdalny trud Kupca Blocka i daremny trud przyrodzony doli człowieczej. Janusz Michałowski robi to tak, że można sobie wyobrazić Syzyfa szczęśliwym. Wbrew pozorom, poczynania aktorskie wcale nie ułatwiają odpowiedzi na pytanie, o czym jest "Proces" wystawiony przez Englerta. Pochopne twierdzenie, że chcąc być o wszystkim, o czym jest powieść, jest o niczym, byłoby krzywdzące dla spektaklu. O czym więc "Proces" jest (bo być musi i to wynika z istoty rzeczy)? Pamiętamy, że "Proces" Franza Kafki jest powieścią paraboliczną przedstawiającą zniewolenie i śmierć jednostki i analizującą fenomenologię miażdżącego ją systemu. Ale to także utwór o wstydliwie skrywanej tajemnicy rodu ludzkiego, o posłuszeństwie, karności, potulności i biernej bezradności, o skłonnościach właściwych naturze ludzkiej, a służących faktycznie nie przetrwaniu, ale unicestwieniu człowieka. W swoim niedościgłym "Imperium" Ryszard Kapuściński rozważając magiczną potęgę Rosjan jako takich, odwoływał się do autorytetu Adama Mickiewicza. Pisał: "Już Mickiewicz zastanawiał się nad zjawiskiem, które wydawało się, na pierwszy rzut oka, niepojętym: oto jeden carski urzędnik pędzi na katorgę całą kolumnę Tuwińców (plemię syberyjskie) i nikt z tych nieszczęsnych poddanych nie zbuntuje się. [...] idą posłusznie, pokornie spełniają jego rozkazy, w milczeniu znoszą wyzwiska. Bo, tłumaczy, w oczach zniewolonych Tuwińców urzędnik ten jest personifikacją potęgi wielkiego państwa, którego boją się, które budzi ich lęk, strach i grozę". Tylko niechaj z powyższego cytatu nie wynika, że "Proces" w Teatrze Współczesnym to rozrachunki z przeszłością i mocarstwem ościennym. W końcu już w 1966 roku Francuz Fernand Combet napisał, Kafką podszytą, powieść pod tytułem: "SzrumSzrum albo niedzielna wycieczka na ruchome piaski", w której proces eksterminacji jest dziełem demonicznego Biura Podróży...

Deklaracja dostępności