Z ręką na gardle. Piosenki z repertuaru Ewy Demarczyk.
Twarzą w twarz z aniołem , Szymon Białobrzeski , Teatr dla wszystkich , 01.09.2025
Ewa Demarczyk – czarny anioł polskiej piosenki. Wspaniale. Ale jak ukazać anioła? Chyba nie przez naśladownictwo, kiedy mu skrzydła tak potwornie łopocą. Więc jak???
Otóż aniołów się raczej nie naśladuje — ich się słucha, a potem przekazuje dobrą nowinę tym, którzy anioła nie słyszeli. Nie ma tu więc miejsca na trzpiotkę, która miałaby jedynie kopiować głos i gesty Ewy Demarczyk. Zamiast tego Anna Sroka-Hryń proponuje wielogłosową opowieść, próbującą dotknąć istoty fenomenu Czarnego Anioła. Na scenie umieszcza siedmioro utalentowanych aktorów, którzy — owszem — śpiewają piosenki, ale nie po to, by kogokolwiek imitować, lecz by zaprosić widza na spotkanie z legendą polskiej muzyki.
Na początku byłem sceptycznie nastawiony do tego pomysłu. Zastanawiałem się, po co taki rozmach? Sama wokalistka kojarzyła mi się raczej z ascetyzmem. Czy naprawdę potrzeba aż siedmiorga aktorów? A jednak myliłem się. Fantazyjna choreografia i piorunujący wokal wydają się oddawać paletę emocji, jakie siedziały w Demarczyk. Ton niski, zadziorny, chóralny, zrozpaczony, a nawet jęki rozkoszy — to nie tylko krakowska artystka, ale całe piękno i groza tego, co w niej tkwiło, lub mogło tkwić (skryte za głębokim wzrokiem i powoli rozkwitającą mimiką). Na szczególne uznanie zasługuje Jakub Szyperski, który frazę „anielski głos” potraktował nie jako metaforę, lecz jako performatywne zadanie aktorskie — jego wokalna interpretacja balansowała na granicy czystości i ekspresji, niosąc w sobie zarówno lekkość, jak i metafizyczny ciężar.
Zachwyca także lekkość, z jaką poszczególni aktorzy przeobrażają się na potrzeby kolejnych utworów — to, jak płynnie erotyczna dynamika przeplata się z nienawiścią i osamotnieniem. Szczególnie wiarygodne przemiany pokazały aktorki, które dostały chyba najtrudniejsze utwory pod względem emocjonalnym. Najbardziej trafiły do mnie „Tomaszów” i „Skrzypek Hercowicz”. Może dlatego, że to najpiękniejsze wykonania Demarczyk, a może dlatego, że wymagały od aktorów największego zaangażowania wewnętrznego.
Wbrew tytułowi, spektaklu nie ogląda się z uczuciem „ręki na gardle”. To stwierdzenie wydaje się wręcz nieco absurdalne, zwłaszcza że cały występ obfituje niemal wyłącznie w zalety.
Mam jednak wrażenie, że zabrakło w nim odwagi, by rzucić się w nieznane — wybicia słuchacza z oswojonej struktury, próby ukazania tekstów w zupełnie nowym świetle. Całość jest dopracowana technicznie, ale pozostaje w granicach bezpiecznej estetyki. Zbiorowe występy bez wątpienia zachwycają — ale czy skłaniają widza do stanięcia przed aniołem w duchowej gotowości? Czy wzywają do wewnętrznej jasności i otwartości, czy raczej pozostawiają obojętnym, jakby były tylko kolejną pozycją na dobrze zrealizowanej playliście?
Nie jestem pewien. Z drugiej strony – może wstyd się przyznać – podobna niepewność towarzyszy mi czasami nawet przy słuchaniu Czarnego Anioła polskiej piosenki. Technicznie – pięknie. Ale czy nie brakuje tutaj złamania patosu? Może trochę więcej intymności? A może po prostu bliżej mi do Grechuty, Turnaua czy Niemena?
Nie wiem. Ale nawet z tą dozą niepewności stwierdzam, że „Z ręką na gardle” to obiecujące zaproszenie. Daje nadzieję, że może kiedyś też dołączę do klubu wyznawców Ewy Demarczyk.