Wniebowstąpienie
W czyśccu spraw polskich, Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita, 29.04.2002

Przeniesienia prozy Tadeusza Konwickiego na scenę mają długą historię, znaczoną głównie artystycznymi niepowodzeniami. Dlatego z dużą ostrożnością podchodziłem do przedpremierowych deklaracji na temat "Wniebowstąpienia" w adaptacji i reżyserii Macieja Englerta. Niepotrzebnie. Widowisko nie zagubiło niczego z magii wydanej w 1967 r. powieści, uznanej za najważniejszą w dorobku pisarza. Okazało się intelektualnie nośne, żywe i wciągające. Sukces. Głównym bohaterem autor uczynił inteligenta, który w wyniku ciężkiego urazu głowy traci pamięć. Skazany na poszukiwanie własnej tożsamości, odbywa całodobową wędrówkę po Warszawie lat 60. Przekraczając kolejne kręgi wtajemniczeń, porusza się w rzeczywistości równie znanej i namacalnej, co dalece odbiegającej od norm cywilizowanego świata, wręcz onirycznej. Bohater przybierze imię Charon. Niby ów mityczny przewoźnik zmarłych do krainy cieni stanie się pośrednikiem między siermiężnością czasów Gomułki a zaświatami, dokąd nieświadomie zmierza. Jest to obrachunek ideowy pisarza z dziedzictwem polskiej przeszłości, paradygmatami romantyzmu, pułapka inteligenckiej niemocy wobec wyzwań naprawy Rzeczypospolitej. Z tak skomplikowaną materią Maciej Englert poradził sobie bez zastrzeżeń. Labirynt gomułkowskiej Warszawy stanął przed naszymi oczami jak żywy. Szczęśliwe zagospodarowanie przestrzeni zawdzięczamy pomysłowej, kilkupoziomowej scenografii Marcina Stajewskiego, która, współgrając z efektami dźwiękowymi i grą świateł, wyczarowała nawet peron z przejeżdżającymi pociągami podmiejskiej kolejki. Klimat bogatej, poetyckiej prozy Konwickiego budowała doskonale harmonijna i nastrojowa muzyka Zygmunta Koniecznego. Świetna gra całego zespołu z uwspółcześnionym chocholim tańcem - metaforą pokoleniowych lęków - trafnie oddawała atmosferę polskiej beznadziei. Piotr Adamczy jako Charon, ze skołtunioną fryzurą, brodą i okularami, gra zagubionego polskiego Eyerymana, który ze zdjęciami do paszportu w teczce odnajdzie się w stolicy podczas dożynkowej fety. Nałoży się na nią panika wywołana widmem kolejnej światowej wojny (echa psychozy z czasów radziecko-amerykańskiego konfliktu w Zatoce Świń) i kryminalna afera (epizod autentycznego napadu na kasjerkę pod bankiem na ul. Jasnej), w którą bohater, mniej lub bardziej świadomie, zostanie wplątany. Ciemny rewers własnej duszy odnajdzie on w Lilku Czechu (Andrzej Zieliński), kombinatorze i tętniaku. W galerii malowniczych typów półświatka Warszawy znajdzie się też kompan Lilka Wiesio Litwiniec (Krzysztof Stelmaszyk)), obłąkańczo zmysłowa striptizerka "Miss Cyc" Jolka (rewelacyjna Iwona Wszołkówna) i niegdysiejsza piękność prawobrzeżnej Warszawy Ciocia Pola (Maja Komorowska). Jest też Bernard (Janusz R. Nowicki), zdeklasowany dziennikarz i literat, chętnie pozujący na księcia nocy. W stylowym, przekomicznym epizodzie Przechodnia, oddalającego się na plączących się nogach po uzyskaniu swoich 40 groszy "na tramwaj", wystąpił Jan Pęczek. Nic w tym przedstawieniu nie jest jednoznacznie proste. Nawet za jasną, uduchowioną twarzą Ani (Monika Kwiatkowska), do której wzdycha główny bohater, kryje się mroczna tajemnica. Galerię postaci uzupełniają rodzajowo odmalowani milicjanci, stróże, księża, taksówkarze, kolejarze, cudzoziemcy, barmani, kelnerzy, prostytutki: Przy niedostatku utworów scenicznych ujmujących polską współczesność w pogłębiony i dojrzały sposób, najnowszy eksperyment z prozą Tadeusza Konwickiego na scenie witam z entuzjazmem. Inteligencki bohater niosący w sobie jakże polską tajemnicę wiecznej niemocy, nie mógł się podobać PRLowskim władzom. A i dzisiaj, nie da się ukryć, jego dylematy w znacznej części mogą być i naszymi. Tak wiele się bowiem zmieniło wokół, a w nas samych... tak niewiele.

Deklaracja dostępności