Miłość na Krymie
MROŻEK NA KRYMIE, Jerzy Jasiński, Wiadomości Kulturalne nr 1, 29.05.1994

Axer zaakceptował warunki autora, ale sztukę zrealizował w warszawskim Współczesnym po swojemu.

Gdzie te czasy, gdy do napisania sztuki wystarczał Mrożkowi jeden absurdalny pretekst - np. tygrys w łazience Piotra Oheya czy dwaj urzęd­nicy posłusznie wykonujący strip-tease na polecenie tajemniczej Ręki. Sytuacyjny nonsens Mrożek uzupełniał paradoksalnym dialogiem. Była w tym lapidarność satyryka ta sama, którą rozpoznajemy w jego charakterystycznych żartach obrazkowych (pamiętacie Państwo tego kota tłamszącego biedną mysz ze słodkim zdankiem w dymku - Mów mi kotku?). Mrożkowe teksty wypowiadały marionetki bez psy­chiki, biologii. Ich kosztem autor bawił się idiotyzmem życia, historii. Ale już gdzieś od Emigrantów poczynając, coraz hojniej Mrożek zaczął przyznawać swoim osobom dramatu prawo do poczucia absurdu włas­nej egzystencji. Do Mrożkowych komedii i fars wkradł się akcent tragiczny. Najczyściej zabrzmiał w sztukach, które rozliczają się z doświadczeniem XX-wiecznych dzie­jów Polski - w Pieszo i Portrecie. Teraz do tych ważkich tytułów dołączył kolejny - Miłość na Krymie, mający nawet w pod­tytule dokładną gatunkową klasyfikację - komedia tragiczna.

Niegdysiejszy mistrz satyrycznej jedno­aktówki, dziś już właściwie klasyk współ­czesnej dramaturgii, postawił nas tym ra­zem wobec faktu epickiego, obejmujące­go 80 lat!, dramatu o naszym wschodnim sąsiedzie, a ewentualnym realizatorom pod groźbą sankcji prawnych zakazał wszel­kich ingerencji w tekst sztuki-rzeki. Erwin Axer zaakceptował (no, powiedzmy) wa­runki Mrożka i sztukę zrealizował po swo­jemu, bo jest po prostu jednym z tych rze­telnych reżyserów, którzy mając pomysły (na ogół dobre i powściągliwe) nie poni­żają literatury.

Rzecz dzieje się na słonecznym wybrze­żu krymskim w latach 1910, 1928 i obec­nie, czyli od Rosji carskiej przez ZSRR do upadku imperium sowieckiego i koncen­truje się wokół losów kilkunastu osób, splą­tanych tak jak w jakimś telewizyjnym ta­siemcu brazylijskim lub przynajmniej w amerykańskiej Dynastii. Dodatkową zagwozdką dla widza jest to, że postacie sta­rzeją się tu nie zgodnie z logiką czasu, lecz zgodnie z widzimisię autora.

W I akcie bohaterowie, popijając czaj z samowara, nudzą się, dociekają sensu ży­cia i kochają nieszczęśliwie, a posępny ofi­cer (Krzysztof Wakuliński), akompaniując sobie na gitarze, smętnie zawodzi Jamszczika. Mówi się też o trzech siostrach Prozorow, które chcą wyjechać do Mo­skwy, i o tym, że gdzieś w tulskiej guber­ni dziedziczka Raniewska sprzedaje wi­śniowy sad. Mrożek otwarcie przyznaje się tu do wiary w Czechowa, któremu już kilkadziesiąt lat temu dedykował znamienne zdanie w opowiadaniu Zdarzenie: - Ot, ży­cie mija, dzień idzie za dniem, każdy z nich trzeba jakoś przeżyć. Axer doskonale sły­szy, wszystkie subtelności Czechowa oraz ma poczucie humoru Mrożka, a żywiołowy Krzysztof Kowalewski jako kupiec Czelcow czuwa, aby skompromitować przesadną emfazę nastroju - dlatego akt ten brzmi czysto, tzn. miejscami sentymental­nie, miejscami zabawnie, nawet gdy słyn­na Czechowowska strzelba wypali budząc demona... Lenina.

Po przerwie nowe życie porządkuje na scenie zasada: nie donieść to ciężki grzech. A miłość? To burżuazyjny przesąd. Całość tej dogłębnej, acz groteskowej syntezy za­mordyzmu rozpada się na kilka epizodów - fajerwerków czarnego humoru. Naj­śmieszniejsza jest niezawodna Marta Li­pińska jako sowiecka baba, gospodyni uko­ronowana budionnówką w antybiurokratycznym skeczu - Francuz w muzeum Wo­dza Rewolucji. Najgroźniejszy Adam Ferency jako inżynier Wolf, który pod pre­tekstem lojalności wobec władzy, a w isto­cie dla prywaty, z uniżonego petenta bra­wurowo przemienia się w nikczemnego szantażystę.

Akt III rozprawia się ze współczesno­ścią eks-komunistycznego imperium przy pomocy schematów zamętu metafizyczne­go i moralnego, mafii, łagrów i małpowa­nia Zachodu oraz oryginalnej personalnej metafory (świetnie zagranej przez Danutę Szaflarską!) - starej sługi, strażniczki do­mowego ogniska matuszki Rosji, tu natręt­nie kupczącej symbolem narodowej trady­cji - samowarem, który, jak bumerang, po­wraca z aktu I.

Eklektyczna fabuła Miłości na Krymie (przesadnie upstrzona m.in. cytatami z Szekspira) ma swoją żelazną logikę. Mrożek dokonuje wiwisekcji jednego z najstraszliwszych totalitaryzmów naszego wieku. W planie uniwersalnym intryguje go proces społecznego wykolejenia przez ideologię. Z przymrużeniem oka mó­wi on o sprawach boleśnie serio, a zanim, z akademicką pokorą, powtarzają to do­świadczeni realizatorzy spektaklu w Tea­trze Współczesnym. Inscenizacja Axera ro­dzi się w ciszy przed burzą (dziejową oczywiście), rozpływa się w spustoszonym kra­jobrazie po bitwie, konstatując zastrasza­jący rozpad wartości nawet w kolorystyce scenografii poszczególnych aktów (od spokojnych pasteli przez natrętne akcenty jaskrawej czerwieni do finałowej pstrokacizny).

W centrum tłumu osób sztuki Mrożka i przedstawienia Axera znajduje się Iwan Mikołajewicz Zachedryński - wschodnio-europejski inteligent wieczny tułacz, ko­lejny kabotyński poeta, który arogancją i cynizmem zagłusza świadomość schyłku epoki, w środku oportunistyczny  towa­rzysz cenzor, wreszcie Wujaszek Wania udręczony łagrem. Z właściwymi sobie in­telektualnym dystansem Zbigniew Zapasiewicz wspaniale przeprowadza tę — jak chce Mrożek - niejasną osobistość przez meandry dziejowe Rosji i ZSRR oraz przez uczucie do Tatiany, Ewy Gawryluk, która z kobiecym wdziękiem przemienia się z wrażliwej carskiej nauczycielki w proletariacką aktywistkę, aby w finale sztuki odnaleźć się jako naciągany trochę symbol miłości, przywołany desperacko na pohybel tandetnej rzeczywistości kałasz­nikowa, bladziowej industrii i carycy Ka­tarzyny II z rozkładówki Playboya. Jest to finał rozbudowanego finału przedstawie­nia (i tak zredukowanego w stosunku do literackiego oryginału) obok zbiorowej morskiej emigracji do Ameryki i rozpłynięcia się Zachedryńskiego we mgle (przemian? dziejów?). Szkoda, że nie udało się Mroż­kowi znaleźć wyjścia z akcji Miłości na Krymie na miarę genialnej i prostej La Cumparsity w Tangu. Jednakże, tak Bogiem a prawdą, trudno mu się w tym przy­padku dziwić, skoro nawet najtężsi poli­tolodzy są bezradni wobec sytuacji w by­łym ZSRR. Ot, bez wodki nie rozbieriosz. Ale tak obcesowo powiedziałby Mrożek-Polak. Mrożek-Europejczyk, a wręcz światowiec, unika radykalnych wniosków i wo­li asekuracyjnie wyręczyć się słowiańskim bólem duszy, piękną kobietą i symboliką morza, które według Eurypidesa obmywa wszelkie ludzkie zmazy. Zamiast zdrowo­rozsądkowego, sceptycyzmu - wzruszają­ce wyznanie wiary w nadzieję i miłość. Ach, ta Mrożkowa przekora...

PS. Świetny program do warszawskie­go przedstawienia Miłości na Krymie zre­dagowała Jadwiga Adamowicz.

Deklaracja dostępności