Mistrz i Małgorzata
Na zakurzonym bulwarze., Bożena Winnicka, Życie Literackie nr 21 , 24.05.1987

„Osobiście, własnymi ręka­mi wrzuciłem do pieca brulion powieści o dia­ble...” Lakoniczne to zda­nia pochodzi z listu Mi­chała Bułhakowa. Spalony maszynopis był jedną z pierwszych wer­sji, zaledwie szkicem pomysłu powie­ści „Mistrz

i Małgorzata”. Rozrosło się to zdanie potem do obszernego opisu. Oto jego fragmenty: „Wtedy stało się to nieodwracalne. Wyjąłem z szuflady biurka ciężkie egzemplarze powieści i bruliony brudnopisów i zacząłem wszys­tko to palić. Było to bardzo trudne, ponieważ zapisany papier nie chce się palić... Migały mi dobrze znane sło­wa, stronice żółkły powoli, lecz nie­powstrzymanie, ale nawet na pożółkłych nadal można było odczytać sło­wa. Słowa ginęły wtedy dopiero, kie­dy papier czerniał, w zapamiętaniu dobijałem je pogrzebaczem”. Męka pisarza
z dobijaniem własnego dzieła jest częścią trzynastego rozdziału powieści. Rozdział ten nosi tytuł „Poja­wia się bohater”.

Właśnie tą sceną, paleniem maszy­nopisu powieści o Poncjuszu Piłacie, rozpoczyna Maciej Englert przedsta­wienie „Mistrza i Małgorzaty”. Tytu­łowy bohater pojawia się więc już na początku, aby w zakończeniu spektak­lu oddalić się z Małgorzatą w kierun­ku ich „wieczystego domu”. Ta klam­ra jest pomysłem teatralnie trafnym. Obejmuje rozliczne miejsca akcji, wąt­ki i plany powieści,
w której rzeczy­wistość przeplata się z przeszłością i fantazją, czas ma wiele wymiarów, a nieczyste siły rozrabiają na potęgę i wylatują oknem przed nosem ścigają­cych je organów śledczych.

„Mistrz i Małgorzata” jest wyjątko­wo wdzięcznym i szczególnie efektow­nym materiałem dla teatru. Co nie znaczy wcale łatwym. Zawiera wszys­tko,
co sprawnemu reżyserowi pozwoli rozbuchać szaleństwo inscenizacyj­nych pomysłów. Widzowi zaś, zwłaszcza nie znającemu powieści, pokaże to,
co niewątpliwie lubi: sporo satyry prze­ciągniętej w stroną tak ukochanej przez wszystkich aluzji, trochę roman­tycznej miłości poza grób, szczyptę fi­lozofii.
A więc śmiech, wzruszenie i refleksję na dodatek. Do tego mocne sceny rozpasania i możliwość wypu­szczenia na scenę szwadronu gołych panienek, pląsających na „wielkim ba­lu u szatana”. Celowo upraszczam, tak jak spłaszczyć można łatwo każde arcy­dzieło każdego pisarza. Bezbronnego i bezradnego wobec głupoty i igno­rancji, jak Bułhakow i jego mistrz.

Maciej Englert potraktował „Mistrza i Małgorzatę” poważnie. Z szacunku
i lojalności, ze zrozumienia tekstu po­wstało to przedstawienie — inteligen­tne, teatralnie niewymyślne, choć do końca wymyślone. I — co najważniej­sze — przekazujące myśl i sens po­wieści. W adaptacji i przedstawieniu Englerta wszystkie plany są równie istotne, wyważone, przeplatają się lub nakładają, tworząc przejrzysty, logicz­ny układ. Co więcej, starał się Englert traktować powieść niemal jak dramat, opisy Bułhakowa jak didaskalia. O ile to, oczywiście, w teatrze możliwe.

Nie ma kurtyny. Na ciemnej scenie majaczą dekoracje Ewy Starowieyskiej.
Po lewej, na proscenium kanapa, sto­lik, krzesła. No i ten piecyk. Mieszka­nie Mistrza, Berlioza Lichodiejewa, zajęte potem przez Wolanda i jego kompanię.
Nad nim balkon. Worobiowe Góry, z których pożegna Woland Moskwę. Po prawej stół z maszyną do pisania, ściany oblepione plakata­mi. Biuro Verietes, a także Mossolitu i profesora Strawińskiego. W górze znów balkon z lustrem w złoconych ramach. Pokój Małgorzaty. Stąd, po użyciu cudownego kremu Asasella, zjedzie na linie prosto na szatański bal. Scena przecięta czarną, przezro­czystą zasłoną, która poszerza prze­strzeń lub ją zamyka. W głębi ciemna ściana z oknami. Dekoracja zaznacza miejsca akcji, umożliwia szybki mon­taż scen.

Bułhakowa „piąty wymiar” to ziemia. Zwyczajna rzeczywistość. W tej codzienności, dość obskurnej i takiej swojskiej, dziać się mogą i będą rze­czy dziwne, groteskowe i niezwykłe. Operując tylko światłem i tą przezro­czystą, rozsuwaną na boki zasłoną wy­dobywa Englert kolejne miejsca akcji i w ten prosty sposób osiąga płynność przedstawienia.

Z ciemności w światło reflektora wchodzi Mistrz. Staje pośrodku sce­ny. Płaszcz przerobiony z żołnierskie­go szynela, w kieszeniach papiery. Maszynopis powieści o Poncjuszu Pi­łacie. Rozświetla się biuro. Padają dwie krótkie kwestie: redaktora, se­kretarki. Powieść nie będzie drukowa­na. Pisarz pali więc maszynopis. Tru­dno go wepchnąć w niewielki piecyk. Równocześnie, za przezroczystą zasło­ną zaczyna się normalne życie. Czer­wona poduszka pojawia się w oknie, z którego rozlega się przeraźliwy wrzask: „Annuszka, Annuszka!’’. Dzwonią tramwaje, trwa codzienne zabiega­nie. awantury, krzątanina. Zasłona rozsuwa się. Na ogrodowej ławce Berlioz z Bezdomnym udowadniają sobie, że Jezus nie istniał. Od tłumku odłą­cza się Woland. Nawiązuje rozmowę, zaczyna opowieść o Jeszui i Piłacie. Scena ciemnieje, z głębi, prowadzony smugą ostrego światła, wyjdzie Piłat.

Tak więc już w ekspozycji, w pier­wszych scenach zaznacza Englert wąt­ki i plany przedstawienia. Toczy się ono nadal przemiennie, zgodnie z kon­strukcją powieści. Englert zawierzył Bułhakowowi. Bez widowiskowych sztu­czek i aplikacji, oszczędnie i zwyczaj­nie buduje lakoniczne, proste sytuacje, krótkie, charakterystyczne scenki. Zau­fał także aktorom, Inteligentnie roze­grane dialogi wyprowadzają i punktu­ją pokomplikowane w powieści ana­logie Jeszui i Lewity, Mistrza i Bez­domnego, Mistrza i Piłata. Równowaga planów układa specyficzny porządek scenicznej rzeczywistości, tworzy ab­solutną integralność
przedstawionego świata.

Rzeczywistość urządzona jest przez ludzi. I to przez takich, którzy są przekonani, że kusiciele-mistycy kła­mią, nie ma na świecie „żadnych ka­raibskich mórz, jest tylko przywiędła lipa, są żelazne sztachety i bulwar za nimi”. Na tym zakurzonym bulwarze zjawia się nagle diabeł ze swą piekiel­ną szajką. Przydzielono mu misją szczególną. Ma uporządkować cały ten bałagan, przez ludzi namieszany. Woland Krzysztofa Wakulińskiego jest dżentelmenem w aksamitnym berecie, z laseczką. Ma pomalowaną twarz i robi dziwne rzeczy z oczami. Spokoj­ny, sceptyczny, zdystansowany, lekko zadziwiony tym, co przyszło mu wy­konywać. Jego szajka to Asasello (Adam Ferency) w ogromnej rudej pe­ruce, groteskowy Korowiow (Wiesław Michnikowski), Behemot (Grzegorz Wons) w kostiumie wielkiego kota
i nader skąpo odziana „bezwstydna po­kojówka Hella” (Katarzyna Figura).
Są bardzo cyrkowi, a przecież mieszczą się doskonale w świecie. na którym się zjawili. Jest to bowiem świat przery­sowany, karykaturalny. Zapełniają go drobni malwersanci, łapówkarze, tępi redaktorzy, przemądrzali pisarze, róż­nej maści grafomani, nadęte urzęda­sy, ludzie mali i łapczywi, a wszyscy „od nieustannego łgania dostają już zeza”. W tym groteskowym świecie wyprostować drogi naplątane przez ludzi może tylko szatan. Ludzie są jednak różni. Istnieją i żyją także ci „wyjątkowo moralni”. Czyści i kocha­jący jak Małgorzata (Jolanta Piętek). Tyle że są ofiarami. Bezmyślności, podłości i strachu. Nade wszystko strachu.
Jak Mistrz. Mądry wybraniec, zniszczony, zaszczuty artysta, dla któ­rego szpital wariatów nie jest „domem udręki” lecz miejscem spokoju. Jedynym możliwym azylem. Marek Bargiełowski gra Mistrza oszczędnie, powściągliwie. Jest łagodnie wyciszo­ny, przygaszony, jakby wypalony od środka.

Woland nie jest jednak wszechmoc­ny. Zna wprawdzie przyszłość,
może przepowiedzieć nagłą śmierć, zamienić łapówkarskie ruble w dolary, przeno­sić ludzi z miejsca na miejsce, może wyprowadzić Mistrza z kliniki Strawińskiego i oddać Małgorzacie. Uka­rać złych, nagrodzić dobrych. Jednak pozornie i tylko na chwilę. W świecie Bułhakowa nikt bowiem nie jest bez winy. Nawet Mistrz. Zwątpił przecież w swoje dzieło, unicestwił je, sprze­niewierzył się sobie. Tak jak Poncjusz Piłat ze spalonej powieści. Trzy sceny apokryfu są najbardziej czyste w tym wyrównanym spektaklu. Rozegrane w świetlnych smugach, z maksymalną prostotą, aktorską prawdą. Mają siłę i napięcie.
Mariusz Dmochowski oszczędnie, w wielkim skupieniu prze­kazuje dramat Piłata, władcy zniewo­lonego przez strach. I skazującego na śmierć Jeszuę (Wojciech Wysocki), choć wie, że jest niewinny. Dramat polity­ka i człowieka, który nigdy już nie zazna spokoju, dręczony wyrzutami sumienia, bezsennością, kiedy tylko nadejdzie pełnia księżyca. Dostąpi w końcu łaski przebaczenia.

Stanie się więc to, co stać się musi. Moralny ład świata zostanie przywró­cony. Przez szatana. Zwycięży dobro i miłość, odkupione cierpieniem winy zostaną odpuszczone. Romantyczny Mistrz i wierna Małgorzata aby za­znać spokoju, muszą co prawda umrzeć. Wtedy dopiero pisarz będzie mógł — co mówi Woland — „jak Faust zasiąść nad retortą i żywić nadzieję, że uda się stworzyć nowego homunculusa”.

„Mistrz i Małgorzata” Englerta jest przedstawieniem poważnym i ważnym.
Mówi o sprawach istotnych. O dialektyce dobra i zła, o ludzkim wyborze, moralności i prawdzie. Także o kon­formizmie i cenie, jaką zapłacić musi ten,
kto ze strachu zaparł się samego siebie. Jest w tym spektaklu, jak w powieści Bułhakowa, smętny humor, gorzka przewrotność, logika i mądrość.
A także nadzieja.

Zapewne nadejdzie kiedyś czas, w którym spełnią się słowa Jeszui, prze­kazane Piłatowi przez Mateusza Le­witę: „zobaczymy czystą wodę życia’’, a „ludzkość będzie patrzyła w słońce poprzez przezroczysty kryształ”. Na razie jednak jest tylko żelazny parkan ł zakurzony bulwar. I ludzie, którzy rzadko mają wyrzuty sumienia, jakie nękały ich po nocy, przy księżycu, w czasach, kiedy jeszcze nie zatracili siebie.


Bożena Winnicka,  Życie Literackie nr 21  

 

Deklaracja dostępności