Nasze miasto
POCZEKALNIA DO WIECZNOŚCI, Roman Pawłowski, Gazeta Wyborcza , 29.06.1998

Więcej zwykłego życia, mniej patosu – taki kurs bierze Teatr Współczesny

Nasze miasto” Thorntona Wildera to już druga w tym sezonie w Teatrze Współczesnym sztuka o przemijaniu, po spektaklu „Przy stole” opartym na jednoaktówkach Tadeusza Różewicza i tego samego Wildera. Maciej Englert trochę na przekór współczesności, któ­ra wciska się na scenę drzwiami i ok­nami, powrócił do zwyczajnego życia, na które składają się świty i zmierzchy, śluby
i pogrzeby, poranne parzenie ka­wy i wieczorne próby chóru parafialne­go.
Nie on jeden: niedawno „Nasze mia­sto” pokazał Teatr TV, a przez polskie sceny przetoczyła się fala inscenizacji czechowowskich, przede wszystkim „Wiśniowego sadu”. Tak jakby teatr, schodząc z narodowego piedestału, w tematach egzystencjalnych odnalazł swoją szansę.

Atrakcyjność spektaklu we Współ­czesnym polega na jego umowności. Wilder umieścił akcję swojej sztuki w teatrze, a narratorem uczynił Reży­sera,
który inscenizuje trzy dni z życia prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka, a czasem wchodzi w role jego mieszkańców. Dzięki temu chwy­towi nawet najbanalniejsze sytuacje ura­stają do rangi metafory, jak obraz cmen­tarza z krzesłami zamiast grobów, na których siedzą umarli, jakby to była wielka poczekalnia do wieczności. Nie rozumiem tylko, dlaczego reżyser ukrył w kulisach imitatorów dźwięku, dzięki którym w rękach aktorów dzwonią nie istniejące butelki z mlekiem i szeleszczą nie istniejące gazety. Skoro już ma być teatr w teatrze, to po co udawać, że dźwięki te robi Duch Święty?

Najwięcej spektakl zawdzięcza Zbigniewowi Zapasiewiczowi, grającemu rolę Reżysera. Kiedy Zapasiewicz pod­chodzi do krawędzi sceny i z porozumiewawczym uśmiechem spokojnie mówi do widzów, przedstawienie zmienia się w coś w rodzaju kameral­nej rozmowy. Ma się wrażenie, że za­raz ktoś odpowie na jego pytania, na przykład na pytanie „Czy pamiętacie, jak to było, gdy mieliście szesnaście lat?”. Jednocześnie Zapasiewicz potra­fi wejść z powrotem w rolę, na przy­kład księdza, który, udzielając ślubu, zwraca się do młodych tonem suro­wym, jakby ich przepytywał z pacie­rza na lekcji religii. Dzięki niemu ten grany nieśpiesznie spektakl ogląda się bez znużenia.

Do tego, by rzeczywiście wzruszył, brakuje wielkiego aktorstwa w pozosta­łych rolach, zwłaszcza w rolach Emil­ki i George’a, których romans jest lejtmotywem sztuki. Młodzi aktorzy Kin­ga Tabor i Zbigniew Suszyński mają świetną scenę w cukierni, kiedy nad lo­dami nieśmiało wyznają sobie miłość, ale później nie potrafią pokazać drama­tu tej pary, rozdzielonej przez śmierć. Będą mi za to brzmieć w pamięci reli­gijne hymny śpiewane przez chór para­fialny, które dają przedstawieniu nostal­giczny nastrój. Co prawda niektórzy wzięli go na premierze zbyt dosłownie i przysypiali, ale, jak wiadomo, zawsze znajdą się ludzie, którzy potrafią prze­spać nie tylko spektakl w teatrze, ale i całe życie.

Deklaracja dostępności